B.Wildstein B.Wildstein
909
BLOG

Fragment 3 - opowiadanie z tomu „Przyszłość z o.o"

B.Wildstein B.Wildstein Polityka Obserwuj notkę 4

– Wyruchali nas. Powiedział Jerzyk. Benek pomyślał, że

przyjaciel narzeka, bo pominięty został w nowym rozdaniu. To

normalne, że za osobiste rozczarowania winimy świat, czy więc

znaczy to, że zaczyna być normalnie? W tamtym momencie po

raz pierwszy zauważył, że to co dotąd brał za jedną z min swojego

przyjaciela, grymas zgryźliwej ironii, którego Jerzyk używał, aby

wykpić swoich przeciwników, prowokować albo śmieszyć, stał się

znakiem firmowym jego twarzy

Zresztą i Benek mógł  czuć się niedoceniony. Nikt nie zaproponował

mu niczego. Natomiast felietony, których projekt osobiście

przedstawił redaktorowi naczelnemu „Przeglądu”, zaakceptowane

zostały nieoczekiwanie łatwo.

Wcześniej mogło to być  jednym z jego marzeń. Było to przecież

jedyne oficjalne pismo, w którym nie tylko nie wstyd było

publikować, ale mogło to być uznane za honor. Wtedy jednak

ambicje Benka były większe. „Przegląd” poddany był cenzurze,

„Niepokorni” zależeli tylko od niego. Robienie „Niepokornych”

zamykało mu drogę  do „Przeglądu”. Teraz „Niepokorni” oddalali

się w historię, a Benek mógł zacząć pisać do „Przeglądu”.

Tremę, która niespodziewanie opanowała go, gdy po raz pierwszy

już w nowym charakterze przekroczył próg redakcji, Benek zapamięta

na zawsze.Mimo, że pewien był,iż nikt nie zauważył jego

stanu. Nikt zresztą  nie zwracał na niego specjalnie uwagi. Bywał

tu już wcześniej. Teraz jednak otwierając drzwi redakcji poczuł, że

otwiera nowy rozdział  swojego życia i, być może, nowy rozdział

historii „Przeglądu”. Drzwi pisma otworzył wiatr historii, który

wniósł Benka do środka, a on prawie słyszał łopot jego skrzydeł.

Powoli stawał się  członkiem zespołu i zaczął oswajać się z wnętrzem,

które wcześniej wydawało się mu labiryntem. Może dlatego,

że wystarczyło otworzyć drzwi, aby znaleźć się w samym

środku; pół metra od stołu, na którym leżały stosy papieru: maszynopisów,

korekt, nieznanych nikomu dokumentów, kopert

i słowników. Parę osób grzebało w nich nie zwracając uwagi na

wchodzących i potęgując atmosferę chaosu. Ten salon, pełniący

funkcję poczekalni, korytarza i pomieszczenia redakcyjnego, na

prawo zwężał się  w wąski korytarzyk. Z obu stron przylegały doń

boksy redaktorów, z których każdy przyczepionymi do ścianek

fotografiami, wyciętymi z gazet cytatami czy reprodukcjami zaciekle

walczył o naznaczenie, zdefiniowanie i ostateczne opanowanie

tych swoich kilku oddzielonych od innych sześciennych metrów.

„Wszystko jest jutro, maniana, czekaniem na słońce, albo na księżyc”

Słaniał się napis wycięty z najrozmaitszych czcionek rozsypujących

się w kolorową  kompozycję, która oplata fotografie

wykrzywionego Boba Dylana i ponurego Płatonowa. W ciemnej sepii

geriatrycznego porno Breżniew wpija się w usta Honeckerowi.

„Rozwiązany sznurek do snopowiązałki”, „Borek Fałęcki dał zdecydowany

odpór gen. McArthurowi”  łomotał na ściance obok

spiż tytułów gazet, które broniły socjalizmu, nad reprodukcjami

Boscha i Modiglianiego. I dalej korowód postaci, gąszczfotografii,

defilada tytułów i cytatów.

Były to elementy równie cichej co bezlitosnej konkurencji inwencji

i gustu, ukryta w uśmiechach bezwzględna walka o zdystansowanie

i zdominowanie nie dostrzeganych rywali.

Na lewo salon rozwidlał  się w kilka pomieszczeń, które prowadziły

w głąb czasu. Atmosferę tworzyły nie tyle obrazy i sprzęty

z różnych epok, co powietrze w pozbawionych okien, ciemnych

pomieszczeniach, gęste jak kotary, pełne zapachów i głosów, przez

które trzeba było się  przeciskać. Każdy gwałtowniejszy gest budził

zapomniane, tropiące swój kontekst słowa, uwalniał cienie,

które snuły się  w pogoni za minionymi właścicielami, odsłaniał

niewyraźne sceny w poszukiwaniu swojego miejsca. Z ostatniego

pomieszczenia ze skórzaną  kanapą i sporą liczbą rzeźbionych,

nadwyrężonych już  nieco krzeseł, z biblioteką, gdzie na samej

górze prężyło się  w bordowej materii okładek jedenaście tomów

Wielkiej Historyi Powszechnej nakładem Trzaski, Everta i Michalskiego,

pod obrazami, które dopiero po chwili przypisać można

było Brzozowskiemu, Nowosielskiemu, Nikiforowi i siedemnastowiecznemu

anonimowi, z tego właśnie pomieszczenia, które

często gościło redakcyjne zebrania, bezpośrednio wchodziło się

do gabinetu redaktora naczelnego, Wronicza.

Kiedy Benekodkrył, że powierzchnia redakcyjna, choć nietypowa,

jest nieduża i to nie tylko w odniesieniu do siedzib tygodników,

jakie pamiętał z filmów czy mógł oglądać w telewizji, ale

nawet jak na zwykłe biuro zatrudniające dwadzieścia osób, był to

znak, że zadomowił się w niej na dobre. Wraz z innymi grzebał

w papierach na stole i narzekał, że nie ma jeszczewłasnego boksu.

Po paru miesiącach Benek czuł się, jakby pracował tu zawsze

i wraz z redaktorami troszczył  o przyszłość „Przeglądu” i Polski.

Najczęściej robił  to w towarzystwie Piotra Wujka i Mietka Śliwińskiego,

młodszych nadziei „Przeglądu”.

Spotykali się w „Lotosie”. Benek lubił obserwować Mietka,

który potrafił niespodziewanie uwalniać się od swojego obecnego,

szacownego wcielenia redaktora katolickiego pisma, głęboko zaangażowanego

w losy wspólnoty wiernych oraz przykładnego ojca

rodziny. Wymachując długimi rękami i wykrzywiając twarz, która

ukazywała swoją, wydawało się, niczym nieograniczoną plastyczność,

Śliwiński parodiował najbardziej znaczących polityków, najbardziej

eminentnych artystów, największego uznania godne autorytety.

Benek wyobrażał  sobie, że odzywa się dawne wcielenie Mietka

– hipisa zepoki, która dla niego ulatywała w dziedziny mitu,

pomimo, że przeminęła takniedawno,a on sam kojarzył ją nie tylko z opowieściami, tekstami, filmamii płytami, ale potrafił przypomnieć sobie jak przez mgłę swoje wczesne, nieomal

dziecinne fascynacje kolorowymi postaciami na Rynku.

Niespodziewanie Mietek poważniał. Zaczynał wykład. Tłumaczył

sytuację. Gestami dłoni powoływał do życia wokół Benka

sceny i wydarzenia, które stanowiły nie tylko ilustrację dowodu,

ale wielokrotnie, w sposób zdecydowanie bardziej przemożny

dowód zastępowały. Benek był absolutnie przekonany, choć nie

zawsze wiedział o czym.

Piotr był nieomal zaprzeczeniem Mietka. Mówił jakby z trudem.

Skupiony wyrzucał z siebie zdania często nie do końca foremne,

które mozolnie wiązał  w ciągi zwartych sylogizmów jak

taran uderzających w wątpliwości Benka. Strategia rządu i „Przeglądu”

stawały się dla nowego redaktora nieodparte.

Benek przyjaźnić  zaczynał się również z zastępcą naczelnego.

– Powinieneś już dorosnąć. Wszyscy powinniśmy dorosnąć! –

Klarował mu Jurek Gosztyła. – Dość już tego radosnego krakowiaka

na oczach rozbawionej Europy. Nadchodzi czas odpowiedzialności.

Wiele pokoleń rozliczać nas będzie za to, co teraz zrobimy.

Teraz mamy szansę, jakiej nie mieliśmytak długo. Jakiej nie

mieli nasi rodzice. Albo odbudujemy państwo, albo pogrążymy

się w chaosie. Mamy jeszcze wielki kredyt zaufania, ale jeśli go

nadszarpniemy –  to katastrofa!

W niejasny sposób tyrady Gosztyływydawały się Benkowi podobne do coraz

bardziej stanowczych wystąpień  Haliny.

– Rewolucja się skończyła. Znosiłam ją cierpliwie, a nawet bywałam

dumna. Ale teraz chciałabym pomyśleć także o swojej przyszłości.

Ja też chcę robić karierę. Zresztą z tego, co przynosisz do

domu, długo nie pożyjemy, a na moich rodziców nie możemy bez

końca liczyć. Dlatego oczekuję, że może zaczniesz się chociaż trochę

zajmować Aldonką. Ma pięć lat i dobrze, aby poznała ojca.

Była już jesień. Deszcze lały ze spękanego nieba, którego

nikt nie potrafił  naprawić. Ludzie narzekali i kulili się w kolejkach.

Ceny zmieniały się  szybciej niż towary.

Na spotkaniach redakcyjnych także mówili o odpowiedzialności.

Benkowi zdawało się,  że więcej czasu zajmowało im myślenie

o tym, o czym pisać nie powinni, niż o tym, o czym powinni.

Rozumiał. Wszystko rozumiał  i zgadzał się. Czasami miał jednak

wrażenie, że jego felietony robią się coraz nudniejsze. Chociaż coraz

więcej ludzi rozpoznawało go i zaczepiało, niekiedy, w tej nienazwanej,

najmniejszej części przysadki mózgowej Benka, w której

uwił sobie gniazdko jego niewygodny współlokator nazywany

kiedyś dajmonionem, kołatać zaczynało podejrzenie, że rozstrzyga

o tym fakt gdzie, a nie co, pisze. Wyrazy uznania były więc tym

przyjemniejsze, że zagłuszały nawet złośliwe pytania dajmoniona.

Nakład „Przeglądu”  zwiększał się. Zwiększał się o kilka tysięcy

tygodniowo. Benek, Śliwiński, Wujcik popędzani przez Helenkę,

która zajmowała się  dystrybucją, apelowali, wzywali, awanturowali

się o działania radykalniejsze. Redaktorzy Wronicz i Gosztyła

mówili o namyśle i umiarze, a na argument, że klient, który kilka

razy nie będzie mógł  kupić „Przeglądu”, zrezygnuje z niego definitywnie,

odpowiadali, że narażony był na to czterdzieści lat, toteż

zrozumie, że aby to odrobić, potrzeba co najmniej kilku miesięcy.

Tego rozumowania młodsi redaktorzy nie umieli zaakceptować.

Coraz częściej spotykali się, aby snuć tym bardziej malownicze,

im bardziej nierealne plany reformy tygodnika. Mimo to

Benek miał więcej czasu niż kiedykolwiek. Zajmował się Aldonką,

robił zakupy, a nawet sprzątał, ale czas rozłaził się, gubił, a coraz

bardziej zniecierpliwiony Benek nie potrafił go w żaden sposób

opanować.

Jerzyka spotkał przypadkiem. Z nieodstępnym jeszcze parę

miesięcy temu przyjacielem widywał się rzadko. Jerzyk zagadnął

go kiedyś, czy nie mają  wolnych miejsc albo choćby fuch do

zarobienia, ale przy obecnym kształcie „Przeglądu” nie było na

co liczyć. Benek wiedział,  że sytuacja jego przyjaciela może być

krytyczna, ale nie był w stanie mu pomóc. Przy rzadkich spotkaniach

nie poruszał tego tematu.

– Chodź, pójdziemy na piwo! Stawiam! – Wrzasnął z odległości

kilku metrów Jerzyk.

Wyglądał na podnieconego i Benek zastanawiał się przez moment,

czy to tylko efekt kilku piw, które jego przyjaciel musiał już

w siebie wlać.

– Podzielimy rachunek. Zaproponował pojednawczo, ale Jerzyk

był równie uparty, co krzykliwy.

– Ja stawiam, powtarzam, ja!

W półmroku, który pozwalał  nie widzieć detali obskurnego

wnętrza, przy oknie, w które siekł ukośny wiatr, ironiczny grymas

jego przyjaciela wybijał  się jako jedyny wyraźny element.

– Nie wiem, czy ktoś ci powiedział, ale coraz bardziej przynudzasz.

Twoje felietony zmieniają  się w kazania z taką niezwykle

słuszną pointą. No, ratują cię jeszcze komuchy. Kiedy im dowalasz

albo robisz sobie jaja z „Trybuny”, poznaję starego Witkowskiego,

ale czy starczy ci na długo? –Rozbawiony Jerzyk nurzał się

w piwie, rozpryskując dookoła pianę.

– A ty, co robisz? – po raz pierwszy od kilku miesięcy zapytał

Benek. Zapytał ze złośliwą intencją.

– Dogadałem się z Voice of America i współpracuję z jedną prywatną

radiostacją, na razie wystarczy. Ale ja nie o tym chciałem.

W związku ze swoją  robotą przyglądam się z bliska polityce. Bywam

w Warszawie. Tyle tam spraw nieopisanych. Nie wyobrażasz sobie.

Mam rzecz, której nikt dotąd nie ruszył. Mówię ci: hit sezonu!

O podziałach w naszym obozie. Tu korniki, tu Cielec ze swoją ekipą,

tu dostojnicy... Za tydzień  będziecie mieli cały, wielki materiał.

– Ale popatrz – w półmroku twarz Jerzyka zmieniała się. –

Jeszcze kilka miesięcy temu spotykaliśmy się w tak dużej gromadzie

i coś z tego wynikało. Mogliśmy liczyć na siebie... Co się

stało? Dobrze, że jest wolny rynek, zwłaszcza w Krakowie. Możemy wpadać

na siebie...

Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M

B.Wildstein
O mnie B.Wildstein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka