W listopadzie złapał mróz. Kałuże, potoki deszczu na ulicach
w mgnieniu oka zmieniły się w wielkie lodowisko. Ludzie ślizgali
się, przewracali i klęli. Kłęby białej pary unosiły się znad przechodniów,
samochodów i domów.
Do redakcji przyjechał Michał ze „Słowa”. Był w doskonałej
formie: żartował, pouczał, rzucał aforyzmami. – A co ty, Benek,
tak się uparłeś na tych czerwonych?! Jakby w Polsce nicsię nie
zmieniło? – rzucił ni to doWitkowskiego, ni to do reszty gości
już nad pierwszym piwem przy stoliku w kącie sali, gdzie zaprosił
nieomal całąredakcję „Przeglądu”.
– Czerwoni podkulili ogon i nie są groźni. Jest wśród nich spora
grupka facetów, którzy chcieliby przejść do historii nie jako
komunistyczni psuje, ale goście, którzy mają zasługi. Wierzcie mi, poznałem
ich dobrze. Niebezpieczeństwo jest gdzie indziej. Popatrzcie
na tych wokółWałęsy. A on sam... Chciałbym być fałszywym
prorokiem, ale zobaczycie. A wiecie, że nigdy się nie mylę. Niedługo
i was, i mnie za komunizm będą rozliczać robotnicy ostatniej
godziny.Lepiej imtegonie ułatwiaj!
Ostatnie zdanie zdecydowanym głosem Michał skierował prosto
do Benka. Jego słowawybrzmiały w zaskoczonej ciszy.
Benek zbaraniał. Pierwszy, jak zwykle, podjął temat Śliwiński.
– Tak, populizm jest groźny. –Przeciągnął, wpatrując się w Michała.
To była jesień telewizji. Nigdy tyle czasu nie gapił się w ekran,
a właściwie gapili się, bo Halina towarzyszyła mu, kiedy tylko
wracała do domu. Zetknięci ramionami, obejmując się od czasu
do czasu, zafascynowani śledzili zbiorowesceny na ulicach Berlina
i Pragi, żywioł ludzki, którego nurtem kierował łaskawy dzisiaj
duch histori, a może wcielił się weń rozum powszechny albo
powodowały dobre wibracje natury, albo... W każdym razie
można było uwierzyć, że wszystko idzie jak najlepiej na tym najlepszym
ze światów. Po wielekroć patrzyli na powtarzany bez końca
w różnych programachobraz nocy, która ucieka przed światłami,
gdy tłumy rozbijają mur.
– Patrz! – mówiła Halina do Aldony, która świadoma wagi
sytuacji, przeniosła swoje zbawki przed ekran. – Musisz to zapamiętać!
To najważniejsze wydarzenianaszej epoki.
Aldona kiwała głową.
– Wy idioci! –Rozdarł się Jerzyk. – To ja czekam, a mógłbym
materiał dobrze sprzedać gdzie indziej, czekam na was, a wy robicie
mnie w konia?! – Huknął kuflem w stółaż piwoopryskało
Benka. W nagłej ciszy ludzie przy sąsiednich stolikach odwrócili
się do nich, ale Jerzyk niewiele sobie z tego robił.
– Co wy produkujecie?! Biuletyn partyjny czy gazetę? Przecież
tego jeszcze nikt w tym kraju nie napisał, ale raczej wcześniej niż
później ktoś wreszcie napisze.Mogliście być pierwsi!
Benek tłumaczył nieskładnie i nieprzekonująco, choć przecież
przemyślał i zaakceptował wątpliwości, które po przedstawieniu
przez niego artykułu Jerzyka zgłosił Gosztyła, rozwinął Śliwiński,
a wreszcie podsumował Wujcik. Tłumaczył, że przecież trzeba cementować
obóz Solidarności, a nie poszukiwać chwilowych sensacji,
które prowadzić mogą do nieprzewidywalnych konsekwencji…
Ale Jerzyk bez słowa dopił to, co zostało w kuflu, rzucił banknot
na stół i wyszedł z knajpy. Artykuł na ten temat ukazał się dwa
tygodnie później w „Republice”. Stał się sensacją. Autorem nie
był Jerzyk.
Nakład „Przeglądu” zwiększony wreszcie okilkanaście tysięcy
przyniósł również radykalnie większą liczbę zwrotów. Helenka
była blada, kiedy relacjonowała to na zebraniu. Dodała również,
że liczba sprzedanychegzemplarzy „Republiki” po raz pierwszy
od pół roku nie uległazmniejszeniu.
– Nie mówiłem, że trzeba rozważnie? – powiedział Wronicz,
po czym poinformował wszystkich, że Gosztyła został powołany
w skład rządu.
Mietek Śliwiński zaprosił ich do mieszkania. Czas jakiś w milczeniu
popijali kupione po drodze bułgarskie wino, zanim gwar
małego zgromadzenia nie zaczął narastać. Wtedy gospodarz uciszył
go dobrze ustawionym głosem, który powodował, że
młodzi pracownicy „Przeglądu” zwracali się do niego ze wszystkimi
swoimi problemami.
– Musimy powiedzieć sobie szczerze. Jeśli niezmienimy naszego
tygodnika, to już niedługo wylądujemy z nim razem w skansenie,
tym razem odesłani tam nie przez komunę, ale przez rynek.
Wszyscy szanujemy redaktora Wronicza, ale to przecież naprawdę
stary człowiek. Ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność za
reformę! Komunizm się skończył, świat się zmienił, a więc i „Przegląd”
musi się zmienić. Piotrek! –Zwrócił się do Wujcika, który
bawił się pustym kieliszkiem. – Wszyscy wiemy, że ty będziesz zastępcą
po odejściu Gosztyły. Tylko trzeba postawić sprawę jasno.
Przecież nie zgodzisz się być figurantem?! Wszystko musi się zmienić,
żeby wszystko zostało po staremu – Mietek przeciągał zgłoski
i rozglądał po obecnych. – Musimy zmienić dobór tematów, sposób
ujęcia, nawet szatę graficzną. Ja mogę wystąpić w imieniu was
wszystkich, jeśli byście się zgodzili, ale wydaje mi się, że to Piotr jako
przyszły zastępca powinien zrobić. Nie widzę niestety innego
wyjścia niż ultimatum. Wtedy stary będzie musiał ustąpić!
Po raz pierwszy ktoś tak powiedział o Wroniczu.
– Zgadzam się z Mietkiem – Wujcik przerwał ciszę, która nastąpiła
po deklaracji Śliwińskiego i odstawił opróżniony przed
momentem kieliszek. – Powiem, że inaczej podaję się do dymisji.
Żona Mietka zaśmiała się nieoczekiwanie.
To było pierwsze redakcyjne spotkanie w nowym roku. Nieuprzątnięty
śnieg stroił domy w ruskie czapy, leżał na chodnikach,
zepchnięty w chałdy piętrzył się na skraju ulic. Miasto było cichsze
i czystsze.
– Uważam również, panie redaktorze, że nie możemy być pismem
kościelnym. –Dodał Wujcik od siebie. – Powinniśmy być
pismem katolików, co oznaczarównież prawo do własnego głosu.
Ponieważ zwracamy się już od dłuższego czasu z propozycjami
zmian, które nie są traktowane poważnie, a uważamy, że w obecnej
sytuacji ważą się nasze przyszłe losy, zmuszony jestem, a występuję
w imieniu wszystkich młodszych kolegów, zażądać, aby
nasze postulaty potraktowane zostały serio. W innym wypadku
będę zmuszony podać się do dymisji. –Zakończył z głośnym westchnieniem.
Głęboko sapnął również, fuknął nieomal redaktor Wronicz.
Stali naprzeciw siebie w kręgu siedzących w ostatnim salonie.
Spoza sylwetki Wronicza przezuchylone nieco drzwi widać było
malutki zagracony gabinecik i biurko tonące w książkach, gazetach
i papierach.
– To nie jest moje pismo, albo nie tylko moje. –Powiedział
dziwnym głosem Wronicz. – Ma ponadczterdzieści lat, określoną
tradycję i walczyło znieporównanie większymi trudnościami
niż dziś. Jesteśmy otwarci na dyskusję, dialog. Ultimatum nie akceptujemy.
Pańska dymisja została przyjęta. Czy ktoś z kolegów
chciałby coś jeszcze powiedzieć?
Benek zauważył, że nikt z zebranych nie patrzy na środek pokoju,
gdzie stali Wronicz i Wujcik.Tomecki przez okno wpatrywał
się w sąsiedni dach, gdzie przez śnieg przekopywał się gawron, Pit
rysował coś na kartce papieru, również papierami wydawał się zajęty
Bryś. W ciszy chrząknięcie Śliwińskiego słychać było donośnie.
– Myślę, że nawet pan redaktor Wronicz mógłby się zgodzić,
że pewne zmiany w piśmie, nienaruszające jego zasadniczego
przesłania, byłyby dla niego korzystne. Oczywiście należałoby
to przedyskutować. Natomiast Piotr, powodowany pozytywnymi
intencjami, być może nieco niewłaściwie to sformułował... Prawda,
Piotrze?
– Pilnuj swoich sformułowań! –Odwarknął Wujcik, który wpatrywał
się w niego z wściekłością
– No cóż, chciałem jak najlepiej... –Szerokim gestem ramion
Śliwiński wziął na świadków wszystkich obecnych.
Benek wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale pojedyncze
słowa nie układały się w żadno zdanie. Słyszał ostrzegawczy pisk
dajmoniona. Wykonał gest ręką, gdyTomecki, który nachylając
się mu do ucha, powstrzymał go szeptem.
—Daj spokój. Trzeba odczekać i sprawy się ułożą.
– Widzę, że to wszystko, a więc zebranie zamykam. –Powiedział
spokojnie Wronicz i poczłapał w kierunku swojego gabinetu.
Wujcik, który stał jeszcze na środku pokoju, westchnął głęboko,
zacisnął zęby, szybkonarzucił kurtkę, wziął teczkę i pośpiesznie
wyszedł z redakcji.
– Przecież nie tak to miało być! –Wyrzucił z siebie Benek
w kierunku Śliwińskiego
– Rzeczywiście, nie tak! Kto z nim uzgadniał, żeby gadał o niezależności
wobec Kościoła i to jeszcze takim tonem?! Na Wronicza
działa to jak płachta na byka. W ogóle zrobił to strasznie
niezgrabnie. Mam terazwyrzuty sumienia, że to nie ja zacząłem,
ale potem, sam słyszałeś, chciałem sprawę załagodzić. Niestety... –
Śliwiński wyglądał na przygnębionego.
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M