B.Wildstein B.Wildstein
446
BLOG

Fragment 4 - opowiadanie z tomu „Przyszłość z o.o"

B.Wildstein B.Wildstein Polityka Obserwuj notkę 0

W listopadzie złapał mróz. Kałuże, potoki deszczu na ulicach

w mgnieniu oka zmieniły się w wielkie lodowisko. Ludzie ślizgali

się, przewracali i klęli. Kłęby białej pary unosiły się znad przechodniów,

samochodów i domów.

Do redakcji przyjechał Michał ze Słowa”. Był w doskonałej

formie: żartował, pouczał, rzucał aforyzmami. – A co ty, Benek,

tak się uparłeś na tych czerwonych?! Jakby w Polsce nicsię nie

zmieniło? – rzucił ni to doWitkowskiego, ni to do reszty gości

już nad pierwszym piwem przy stoliku w kącie sali, gdzie zaprosił

nieomal całąredakcję „Przeglądu”.

– Czerwoni podkulili ogon i nie są groźni. Jest wśród nich spora

grupka facetów, którzy chcieliby przejść do historii nie jako

komunistyczni psuje, ale goście, którzy mają zasługi. Wierzcie mi, poznałem

ich dobrze. Niebezpieczeństwo jest gdzie indziej. Popatrzcie

na tych wokółWałęsy. A on sam... Chciałbym być fałszywym

prorokiem, ale zobaczycie. A wiecie, że nigdy się nie mylę. Niedługo

i was, i mnie za komunizm będą rozliczać robotnicy ostatniej

godziny.Lepiej imtegonie ułatwiaj!

Ostatnie zdanie zdecydowanym głosem Michał skierował prosto

do Benka. Jego słowawybrzmiały w zaskoczonej ciszy.

Benek zbaraniał. Pierwszy, jak zwykle, podjął temat Śliwiński.

– Tak, populizm jest groźny. Przeciągnął, wpatrując się w Michała.

To była jesień telewizji. Nigdy tyle czasu nie gapił się w ekran,

a właściwie gapili się, bo Halina towarzyszyła mu, kiedy tylko

wracała do domu. Zetknięci ramionami, obejmując się od czasu

do czasu, zafascynowani śledzili zbiorowesceny na ulicach Berlina

i Pragi, żywioł ludzki, którego nurtem kierował łaskawy dzisiaj

duch histori, a może wcielił się weń rozum powszechny albo

powodowały dobre wibracje natury, albo... W każdym razie

można było uwierzyć, że wszystko idzie jak najlepiej na tym najlepszym

ze światów. Po wielekroć patrzyli na powtarzany bez końca

w różnych programachobraz nocy, która ucieka przed światłami,

gdy tłumy rozbijają mur.

– Patrz! – mówiła Halina do Aldony, która świadoma wagi

sytuacji, przeniosła swoje zbawki przed ekran. – Musisz to zapamiętać!

To najważniejsze wydarzenianaszej epoki.

Aldona kiwała głową.

– Wy idioci! –Rozdarł się Jerzyk. – To ja czekam, a mógłbym

materiał dobrze sprzedać gdzie indziej, czekam na was, a wy robicie

mnie w konia?! – Huknął kuflem w stół piwoopryskało

Benka. W nagłej ciszy ludzie przy sąsiednich stolikach odwrócili

się do nich, ale Jerzyk niewiele sobie z tego robił.

– Co wy produkujecie?! Biuletyn partyjny czy gaze? Przecież

tego jeszcze nikt w tym kraju nie napisał, ale raczej wcześniej niż

później ktoś wreszcie napisze.Mogliście być pierwsi!

Benek tłumaczył nieskładnie i nieprzekonująco, choć przecież

przemyślał i zaakceptował wątpliwości, które po przedstawieniu

przez niego artykułu Jerzyka zgłosił Gosztyła, rozwinął Śliwiński,

a wreszcie podsumował Wujcik. Tłumaczył, że przecież trzeba cementować

obóz Solidarności, a nie poszukiwać chwilowych sensacji,

które prowadzić mogą do nieprzewidywalnych konsekwencji…

Ale Jerzyk bez słowa dopił to, co zostało w kuflu, rzucił banknot

na stół i wyszedł z knajpy. Artykuł na ten temat ukazał się dwa

tygodnie później w „Republice”. Stał się sensacją. Autorem nie

był Jerzyk.

Nakład „Przeglądu” zwiększony wreszcie okilkanaście tysięcy

przyniósł również radykalnie większą licz zwrotów. Helenka

była blada, kiedy relacjonowała to na zebraniu. Dodała również,

że liczba sprzedanychegzemplarzy „Republiki” po raz pierwszy

od pół roku nie uległazmniejszeniu.

– Nie mówiłem, że trzeba rozważnie? – powiedział Wronicz,

po czym poinformował wszystkich, że Gosztyła został powołany

w skład rządu.

Mietek Śliwiński zaprosił ich do mieszkania. Czas jakiś w milczeniu

popijali kupione po drodze bułgarskie wino, zanim gwar

małego zgromadzenia nie zaczął narastać. Wtedy gospodarz uciszył

go dobrze ustawionym głosem, który powodował, że

młodzi pracownicy „Przeglądu” zwracali się do niego ze wszystkimi

swoimi problemami.

– Musimy powiedzieć sobie szczerze. Jeśli niezmienimy naszego

tygodnika, to już niedługo wylądujemy z nim razem w skansenie,

tym razem odesłani tam nie przez komunę, ale przez rynek.

Wszyscy szanujemy redaktora Wronicza, ale to przecież naprawdę

stary człowiek. Ktoś musi wziąć na siebie odpowiedzialność za

reformę! Komunizm się skończył, świat się zmienił, a więc i „Przegląd”

musi się zmienić. Piotrek! –Zwrócił się do Wujcika, który

bawił się pustym kieliszkiem. – Wszyscy wiemy, że ty będziesz zastępcą

po odejściu Gosztyły. Tylko trzeba postawić sprawę jasno.

Przecież nie zgodzisz się być figurantem?! Wszystko musi się zmienić,

żeby wszystko zostało po staremu – Mietek przeciągał zgłoski

i rozglądał po obecnych. – Musimy zmienić dobór tematów, sposób

ujęcia, nawet szatę graficzną. Ja mogę wystąpić w imieniu was

wszystkich, jeśli byście się zgodzili, ale wydaje mi się, że to Piotr jako

przyszły zastępca powinien zrobić. Nie widzę niestety innego

wyjścia niż ultimatum. Wtedy stary będzie musiał ustąpić!

Po raz pierwszy ktoś tak powiedział o Wroniczu.

– Zgadzam się z Mietkiem – Wujcik przerwał ciszę, która nastąpiła

po deklaracji Śliwińskiego i odstawił opróżniony przed

momentem kieliszek. – Powiem, że inaczej podaję się do dymisji.

Żona Mietka zaśmiała się nieoczekiwanie.

To było pierwsze redakcyjne spotkanie w nowym roku. Nieuprzątnięty

śnieg stroił domy w ruskie czapy, leżał na chodnikach,

zepchnięty w chałdy piętrzył się na skraju ulic. Miasto było cichsze

i czystsze.

– Uważam również, panie redaktorze, że nie możemy być pismem

kościelnym. Dodał Wujcik od siebie. – Powinniśmy być

pismem katolików, co oznaczarównież prawo do własnego głosu.

Ponieważ zwracamy się już od dłuższego czasu z propozycjami

zmian, które nie są traktowane poważnie, a uważamy, że w obecnej

sytuacji ważą się nasze przyszłe losy, zmuszony jestem, a występuję

w imieniu wszystkich młodszych kolegów, zażądać, aby

nasze postulaty potraktowane zostały serio. W innym wypadku

będę zmuszony podać się do dymisji. Zakończył z głośnym westchnieniem.

Głęboko sapnął również, fuknął nieomal redaktor Wronicz.

Stali naprzeciw siebie w kręgu siedzących w ostatnim salonie.

Spoza sylwetki Wronicza przezuchylone nieco drzwi widać było

malutki zagracony gabinecik i biurko tonące w książkach, gazetach

i papierach.

– To nie jest moje pismo, albo nie tylko moje. Powiedział

dziwnym głosem Wronicz. – Ma ponadczterdzieści lat, określoną

tradycję i walczyło znieporównanie większymi trudnościami

niż dziś. Jesteśmy otwarci na dyskusję, dialog. Ultimatum nie akceptujemy.

Pańska dymisja została przyjęta. Czy ktoś z kolegów

chciałby coś jeszcze powiedzieć?

Benek zauważył, że nikt z zebranych nie patrzy na środek pokoju,

gdzie stali Wronicz i Wujcik.Tomecki przez okno wpatrywał

się w sąsiedni dach, gdzie przez śnieg przekopywał się gawron, Pit

rysował coś na kartce papieru, również papierami wydawał się zajęty

Bryś. W ciszy chrząknięcie Śliwińskiego słychać było donośnie.

– Myślę, że nawet pan redaktor Wronicz mógłby się zgodzić,

że pewne zmiany w piśmie, nienaruszające jego zasadniczego

przesłania, byłyby dla niego korzystne. Oczywiście należałoby

to przedyskutować. Natomiast Piotr, powodowany pozytywnymi

intencjami, być może nieco niewłaściwie to sformułował... Prawda,

Piotrze?

– Pilnuj swoich sformułowań! –Odwarknął Wujcik, który wpatrywał

się w niego z wściekłością

– No cóż, chciałem jak najlepiej... –Szerokim gestem ramion

Śliwiński wziął na świadków wszystkich obecnych.

Benek wiedział, że powinien coś powiedzieć, ale pojedyncze

słowa nie układały się w żadno zdanie. Słyszał ostrzegawczy pisk

dajmoniona. Wykonał gest ręką, gdyTomecki, który nachylając

się mu do ucha, powstrzymał go szeptem.

Daj spokój. Trzeba odczekać i sprawy się ułożą.

– Widzę, że to wszystko, a więc zebranie zamykam. Powiedział

spokojnie Wronicz i poczłapał w kierunku swojego gabinetu.

Wujcik, który stał jeszcze na środku pokoju, westchnął głęboko,

zacisnął zęby, szybkonarzucił kurtkę, wziął teczkę i pośpiesznie

wyszedł z redakcji.

– Przecież nie tak to miało być! –Wyrzucił z siebie Benek

w kierunku Śliwińskiego

– Rzeczywiście, nie tak! Kto z nim uzgadniał, żeby gadał o niezależności

wobec Kościoła i to jeszcze takim tonem?! Na Wronicza

działa to jak płachta na byka. W ogóle zrobił to strasznie

niezgrabnie. Mam terazwyrzuty sumienia, że to nie ja zacząłem,

ale potem, sam słyszałeś, chciałem sprawę załagodzić. Niestety... –

Śliwiński wyglądał na przygnębionego.

 

Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M

B.Wildstein
O mnie B.Wildstein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka