Zanim Benek skojarzył osobę, której głos w słuchawce zabrzmiał
entuzjazmem, upłynęło parę chwil. Krzysztof Bator należał
do postaci, które wszyscy znają i nikt nie zastanawia się, skąd ani
dlaczego. Stanowią stały element znajomego pejzażu.
– Staszek Jerzyk nalegał, aby być przy tymspotkaniu, ale tak
samo on musi przedstawiać mnie tobie, jak ty jego mnie. – Bator
nachylał się nad stolikiem z uśmiechem, jakim witamy odzyskanego
przyjaciela.
– Broń Panie Boże, nie chcę bagatelizować jego znaczenia dla
nas, ale myślę, że mimo wszystko możemy zaproponować ci coś
poważniejszego.
– Daruj, to wszystko brzmi atrakcyjnie, ale kto to „my” i co
chcecie mi zaproponować? –Rzucił rozbawiony Benek.
– Ależ gapa ze mnie, nawet nie powiedziałem. –Sumitował się
Bator. – Pracuję w Virtusie.
Benek nie przypuszczał, że rozmówca może zaskoczyć go do
tego stopnia. Wreszcie sam rynek zapukał do jego drzwi. Virtus
był już symbolem. Nowa firma, której prowincjonalny założyciel
nieomal z niczego potrafił wywindować ją prawie na czoło list
polskiego biznesu. Słychać było o niej dopiero od paru miesięcy,
ale słychać było coraz więcej i lepiej. Wszystko na wielką skalę:
coraz większe przedsięwzięcia handlowo-produkcyjne, szerokie
akcje dobroczynności, masowe zakupy dzieł sztuki i pieniądze,
najprawdziwsze polskie, ogromne pieniądze, które selfmademan
z Przemyśla umiał wyczarowywać z niczego.
– Zgadzamy się, że jesteś jednym z najlepszych dziennikarzy
w tym kraju. Twoje felietony w „Przeglądzie” – to już szkoła...
– Daj spokój! –Przerwał rzeczywiście zażenowany Benek.
– Nic w tym z taniego pochlebstwa. Takie jest zdanie moje
i kolegów w Virtusie. Ale nie owijając wbawełnę, chcemy cię prosić,
abyś pracował z nami. Na początek proponujemy, abyś zrobił
nam parę opracowań na temat rynku medialnego w Polsce. To
tylko wstęp, bo zależałoby nam, żebyś zaangażował się w nasze
przedsięwzięcie. Zdecydowani jesteśmy powołać tygodnik i radio,
a nieco później najprawdopodobniej telewizję i liczymy, że we
wszystkich tych inicjatywach pełnić będziesz zasadniczą funkcję.
Ze względów merytorycznych twoja kandydatura jest oczywista,
a organizacyjniesprawdziłeś się w najtrudniejszych warunkach,
myślę choćby o „Niepokornych”. Rozumiesz więc, dlaczego wolałem
porozmawiać z tobą po raz pierwszy bez świadków. Zależy
nam na twojej deklaracji. Rozumiemy, że musisz się zastanowić,
zadać nam pytania...
Bator opowiadał coś jeszcze, ale Benekzrozumiał już, że nadszedł
wreszcie jego czas. Cały ten rok czekał na posłańca nowej
epoki. Zżymał się i nie przyznawał do tego nawet przed swoim
złośliwym dajmonionem, ale taka była prawda i dlatego tak bolesne
było milczenie dawnych kolegów, którzy zajmowali coraz
bardziej prominentnestanowiska. Przez moment łudził się, że jego
szansą, biletem w nową epokę będzie „Przegląd”. Prędko jednak
uświadomił sobie, że to jedynie poczekalnia. Rok ten był wyjątkowo
długi, a jego próba wyjątkowo ciężka, ale walka z beznadzieją
została wynagrodzona. Nowy czas wezwał go tak jak powinien,
przez nieomal anonimowego pośrednika, który zaprowadzi go w nowe dziedziny. Da mu szansę przeobrażenia siebie iświata wokół niego. Z odległości błyszczącymi oczami obserwowała
go Dorota.
– Tu będzie twój gabinecik. Nieduży jak i całe biuro, ale na razie
nie mamy tu specjalnych interesów, zresztą myślę, że z czasem
będziesz musiał rozważyć wariant przeprowadzki do Warszawy.
Wiem jak to trudno, ale jakoś przecież będziesz umiał wygospodarować
nieco czasu na stolicę.
W narożnej, świeżo odnowionej kamienicy na Starym Mieście
Virtus wynajął trzecie, ostatnie piętro. Poza portierem za ladą
w korytarzyku przy drzwiachwejściowych i elegancką sekretarką w pokoju przejściowym, która uśmiechnęła się do Benka ciepło,
w lokalu nie urzędował nikt. Bator pokazywał Benkowi narożny
salonik, który miał być jego biurem. Okna na obie strony
pozwalały oglądaćrynek i całe Stare Miasto. Urządzenie lokalu
stylista wymyślił chyba na zasadzie kontrastu: oszczędność, anonimowość
sprzętów zderzała się z formą pomieszczeń, kształtami
okien i rzeźbionych drzwi. W ścianach pozostały nawet marmurowe
kominki,które wyglądały teraz jak surrealistyczne rzeźby. Trzy
kwiaty w wazonie na jego biurku również nieco zdziwione łypały
za okno. Na drzwiach wejściowych do saloniku Benek zauważył
napis: „Benedykt Witkowski – menedżer”.
– Co to jest?
– No wiesz, masz pełnić odpowiedzialne funkcje. Nie ma
jeszcze pisma ani radia, żeby nazwać cię redaktorem naczelnym
albo dyrektorem... Chociaż właściwie, skoro masz być dyrektorem
i faktycznie pełnisz już taką funkcję, to, jeśli chcesz, możemy
to tak ująć.
– Może być dyrektor. –Nieco nieprzytomnie zgodził się Benek.
– Pani Jolu, – zaordynował Bator do sekretarki, która momentalnie
znalazła się tuż obok, –na tabliczcezamiast menedżera
będzie dyrektor.
– Też sądzę, że tak będzie lepiej, panie dyrektorze. –Pani Jola
uśmiechnęła się do Benka po raz kolejny.
– Widzisz, wiedziałam, że wreszcie muszą cię docenić, kiedy
tylko wykonasz jakiś wysiłek. –Oświadczyła Halina, płucząc słoik
po ogórkach, aby zmieścić w nim resztę kwiatów.
– A ta lalka jest paskudna. –Szepnęła mu do ucha, tak aby nie
usłyszała Aldona, która właśnie oprowadzała lalkę po mieszkaniu.
Szepnęła i całym ciałem otarła się o Benka.
– Mnie również zdecydowanie bardziej podobasz się ty, ale ona jest dla małej. –Odpowiedział jejtakim samym szeptem.
– To co, spotykamy się znowu w podobnychukładach, choć
już w znacznie odmienionej rzeczywistości. –Westchnął Jerzyk,
który rozsiadł się na biurku Benka i przez narożne okna gapił
na chmury nad miastem.
– Najważniejsze, to przyzwoity szef, a więc nie będę musiał
narzekać, jak nie musiałem dotąd, co Benito? –Westchnął nostalgicznie,
odwracając się do gospodarza.
Z biurka zeskoczył już w swoje dawne wcielenie.
– Tylko teraz jesteśmy już na rynku. –Szerokim gestem wskazał
plac za oknem. – Będziemy więc tłukli szmal. I będziemy rządzić!
A ta sekretarka, niezła laska, co? Przelecisz ją?
– Coś ty. –Mruknął Benek, dla którego fakt przypisania mu sekretarki
był źródłem ciągle odnawiającego się wzruszenia. – Wpadasz
w najgłupszy szablon!
– Szablon szablonem, a dupa dupą. –Sentencjonalnie podsumował
Jerzyk.
Na kolejnym spotkaniu Bator rozwiał niepokoje Benka.
– To nie mają być żadnebiznesplany. –Machnął nonszalancko
ręką. – Przecież mamy specjalistów od finansów, daruj, ale pewnie
nie gorszych niż ty. Ty masz napisać, jak sobie wyobrażasz media:
tygodnik, radio, telewizję. Może warto pomyśleć i o dzienniku, ale
niewszystko na raz. Nie chodzi o to, abyś rozpisywał ich organizację.
Napisz, o czym mają być, czym mają się różnić od tych, które
już są i dlaczego ludzie mają się nimi zainteresować. Po parę stroniczek
na każde. Nikt nie ma czasu na długie elaboraty. Jest idea,
czujemy, że dobra, wchodzimy i wtedy zaczynamy ją rozpisywać
i realizować równocześnie. Angażujemy profesjonalistów, którzy
rozpracowują detale. Ty jesteś od idei. Tygodnik i radio, o telewizji
pomyśl tylko. Może będziesz potrzebował trochę pojeździć,
masz parę groszy na reprezentacyjne koszty.
Z kieszeni marynarki wyjął plik banknotów i położył na biurku zdumionego
Benka.
– Ale przecież... dałeś mi już zaliczkę...
– Tamto była zaliczka na konto honorarium, to są pieniądze
na koszty. Jak dają, to bierz, na biednych nie trafiłeś. – Bator
zaśmiał się.
– Przecież mamy zaufanie, inaczej nie zwrócilibyśmy się do
ciebie. Nie działamy na oślep, obserwujemy cię długo. – Bator
przyglądał się mu uważnie.
– To znaczy, chciałem powiedzieć... dokładnie. No, ale żeby
twoje sumienie było w porządku, napiszesz mi jeszcze jeden papierek,
że wziąłeś te pięć milionów, nie ma potrzeby pisać na co.
Potem rozliczysz się ze mną i albo ci dopłacimy, albo ty nam zwrócisz.
Jakpotrzebujesz jeszcze, zwracaj się bez żenady. Bez obaw.
Wszystko będzie zapisane.
Okazywało się, że kilkakrotną wartość swojej pensji Benek
otrzymać miał za dwa razy po parę stroniczek. Parę stroniczek
i kilka lat pracy wcześniej, uspokajał swojego dajmoniona. Czy
więc, jak mówił Jerzyk, rynek otworzy się przed nimi, rynek, czyli
świat, który wszedł w ich znak?
Ten miesiąc minął Benkowi nieprzytomnie. Na początku pomiędzy
czytelnią a pokoikiem w domu ze słuchawkami radia na
uszach, gdy teczka spuchła notatkami tak niepokojąco, że trzeba
było założyć następną. Potem rozmowy ze znajomymi i nieznajomymi.
Umówione spotkania z namaszczonymi cieciami z Instytutu
Dziennikarstwa, socjologami, badaczami nakładów i społecznych
struktur odbiorców, preferencji i predylekcji, trendów
i tendencji. Uniwersyteckie autorytety z policzkami spęczniałymi
powagą opowiadały banały,wyciągając wykresy, których wektory
wędrowały w górę, w dół albo pozostawały na tym samym poziomie.
Nawet Jerzyk marudząc wypełniał precyzyjnie formułowane
przez Benka zadania domowe, a co jakiś czas wspólnie projektowali
strategię dalszych posunięć.
Rozmówców Benek informował, że przygotowuje duży materiał
o krajobrazie medialnym w Polsce. Przedstawiał się, zgodnie
z prawdą, jako dziennikarz „Przeglądu”, co ciągle jeszcze otwierało
wszystkie drzwi.
Potem Benek musiał telefonować do Batora, aby pozwolił mu
przesunąć termin, a tenzgodził się łatwo, akcentując jednak zarówno
potrzebę pośpiechu, jak i syntetyczności materiału.
Felietony do „Przeglądu” Benek pisał, nieomal nie myśląc
o nich. Na szczęście kampania wyborcza dostarczała wystarczającej
liczby słusznych uniesień, dlaktórych podstawą były zasłyszane
w radiu czy w redakcji relacje. Benek nie czytał nawet korekty
swoich tekstów.
– Wie pan co, panie Benedykcie… –Zaczepił goniespodziewanie
Wronicz. – Myślę, że czasami mógłby pan troszkę bardziej przysiąść
nad swoimi, skądinąd ciągle bardzo sensownymi, felietonami.
Benek czuł, że czerwieni się i im bardziej złościł go ten, zdawało
mu się, wcześniej zapomniany już fenomen, tym bardziej
narastała jego postrzegana przezwszystkich dookoła oczywistość.
Wronicz poczłapał do swoje go gabineciku, a rozbawieni
członkowie redakcji wymieniali między sobą znaczące spojrzenia,
omijając nimiBenka. Nowy współpracownik firmy Virtus pomyślał,
że czas najwyższy skończyć z felietonami; czas skończyć
z „Przeglądem”. Potem przypomniał sobie swój gabinet oraz
jego otoczenie i z jeszcze czerwonymi policzkami rozejrzał się
wyzywająco dookoła.
Lato dyszało za oknami i mijało niezauważone.
Porządnie wydrukowane opracowania Benek z głęboko podkrążonymi
oczami dostarczył Batorowi poprawie dwóchmiesiącach. Każde
liczyło po dwadzieścia kilka stron, ale jednocześnie zawierało
czterostronicowypodsumowujący całość wstęp. Bator przekartkował
je nieuważnie, powtarzając: – Bardzo dobrze, bardzo ciekawe…
–Po czym spoglądając na Benka z czymś w rodzaju rozbawienia,
wrzucił je do teczki.
Zatelefonował po trzech dniach.
– Wszyscy uznali, że to wzorcowo zrobiona praca. Sądzimy,
że czas najwyższy, abyśmy sformalizowali nasze relacje. Chcemy,
żebyś przyjechał do Warszawy. Oczy wiście pokrywamy wszystkie
koszty. Ustalmy dzień.
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M
Komentarze