B.Wildstein B.Wildstein
382
BLOG

Fragment 7 - opowiadanie z tomu „Przyszłość z o.o"

B.Wildstein B.Wildstein Polityka Obserwuj notkę 0

Zanim Benek skojarzył osobę, której głos w słuchawce zabrzmiał

entuzjazmem, upłynęło parę chwil. Krzysztof Bator należał

do postaci, które wszyscy znają i nikt nie zastanawia się, skąd ani

dlaczego. Stanowią stały element znajomego pejzażu.

– Staszek Jerzyk nalegał, aby być przy tymspotkaniu, ale tak

samo on musi przedstawiać mnie tobie, jak ty jego mnie. – Bator

nachylał się nad stolikiem z uśmiechem, jakim witamy odzyskanego

przyjaciela.

– Broń Panie Boże, nie chcę bagatelizować jego znaczenia dla

nas, ale myślę, że mimo wszystko możemy zaproponować ci coś

poważniejszego.

– Daruj, to wszystko brzmi atrakcyjnie, ale kto to „my” i co

chcecie mi zaproponować? –Rzucił rozbawiony Benek.

– Ależ gapa ze mnie, nawet nie powiedziałem. Sumitował się

Bator. – Pracuję w Virtusie.

Benek nie przypuszczał, że rozmówca może zaskoczyć go do

tego stopnia. Wreszcie sam rynek zapukał do jego drzwi. Virtus

był już symbolem. Nowa firma, której prowincjonalny założyciel

nieomal z niczego potrafił wywindować ją prawie na czoło list

polskiego biznesu. Słychać było o niej dopiero od paru miesięcy,

ale słychać było coraz więcej i lepiej. Wszystko na wielką skalę:

coraz większe przedsięwzięcia handlowo-produkcyjne, szerokie

akcje dobroczynności, masowe zakupy dzieł sztuki i pieniądze,

najprawdziwsze polskie, ogromne pieniądze, które selfmademan

z Przemyśla umiał wyczarowywać z niczego.

– Zgadzamy się, że jesteś jednym z najlepszych dziennikarzy

w tym kraju. Twoje felietony w „Przeglądzie” – to już szkoła...

– Daj spokój! Przerwał rzeczywiście zażenowany Benek.

– Nic w tym z taniego pochlebstwa. Takie jest zdanie moje

i kolegów w Virtusie. Ale nie owijając wbawełnę, chcemy cię prosić,

abyś pracował z nami. Na początek proponujemy, abyś zrobił

nam parę opracowań na temat rynku medialnego w Polsce. To

tylko wstęp, bo zależałoby nam, żebyś zaangażował się w nasze

przedsięwzięcie. Zdecydowani jesteśmy powołać tygodnik i radio,

a nieco później najprawdopodobniej telewizję i liczymy, że we

wszystkich tych inicjatywach pełnić będziesz zasadniczą funkcję.

Ze względów merytorycznych twoja kandydatura jest oczywista,

a organizacyjniesprawdziłeś się w najtrudniejszych warunkach,

myślę choćby o „Niepokornych”. Rozumiesz więc, dlaczego wolałem

porozmawiać z tobą po raz pierwszy bez świadków. Zależy

nam na twojej deklaracji. Rozumiemy, że musisz się zastanowić,

zadać nam pytania...

Bator opowiadał coś jeszcze, ale Benekzrozumiał już, że nadszedł

wreszcie jego czas. Cały ten rok czekał na posłańca nowej

epoki. Zżymał się i nie przyznawał do tego nawet przed swoim

złośliwym dajmonionem, ale taka była prawda i dlatego tak bolesne

było milczenie dawnych kolegów, którzy zajmowali coraz

bardziej prominentnestanowiska. Przez moment łudził się, że jego

szansą, biletem w nową epokę będzie „Przegląd”. Prędko jednak

uświadomił sobie, że to jedynie poczekalnia. Rok ten był wyjątkowo

długi, a jego próba wyjątkowo ciężka, ale walka z beznadzieją

została wynagrodzona. Nowy czas wezwał go tak jak powinien,

przez nieomal anonimowego pośrednika, który zaprowadzi go w nowe dziedziny. Da mu szansę przeobrażenia siebie iświata wokół niego. Z odległości błyszczącymi oczami obserwowała

go Dorota.

– Tu będzie twój gabinecik. Nieduży jak i całe biuro, ale na razie

nie mamy tu specjalnych interesów, zresztą myślę, że z czasem

będziesz musiał rozważyć wariant przeprowadzki do Warszawy.

Wiem jak to trudno, ale jakoś przecież będziesz umiał wygospodarować

nieco czasu na stolicę.

W narożnej, świeżo odnowionej kamienicy na Starym Mieście

Virtus wynajął trzecie, ostatnie piętro. Poza portierem za ladą

w korytarzyku przy drzwiachwejściowych i elegancką sekretar w pokoju przejściowym, która uśmiechnęła się do Benka ciepło,

w lokalu nie urzędował nikt. Bator pokazywał Benkowi narożny

salonik, który miał być jego biurem. Okna na obie strony

pozwalały oglądaćrynek i całe Stare Miasto. Urządzenie lokalu

stylista wymyślił chyba na zasadzie kontrastu: oszczędność, anonimowość

sprzętów zderzała się z for pomieszczeń, kształtami

okien i rzeźbionych drzwi. W ścianach pozostały nawet marmurowe

kominki,które wyglądały teraz jak surrealistyczne rzeźby. Trzy

kwiaty w wazonie na jego biurku również nieco zdziwione łypały

za okno. Na drzwiach wejściowych do saloniku Benek zauważył

napis: „Benedykt Witkowski – menedżer”.

– Co to jest?

– No wiesz, masz pełnić odpowiedzialne funkcje. Nie ma

jeszcze pisma ani radia, żeby nazwać cię redaktorem naczelnym

albo dyrektorem... Chociaż właściwie, skoro masz być dyrektorem

i faktycznie pełnisz już taką funkcję, to, jeśli chcesz, możemy

to tak ująć.

– Może być dyrektor. Nieco nieprzytomnie zgodził się Benek.

– Pani Jolu, – zaordynował Bator do sekretarki, która momentalnie

znalazła się tuż obok, na tabliczcezamiast menedżera

będzie dyrektor.

– Też sądzę, że tak będzie lepiej, panie dyrektorze. Pani Jola

uśmiechnęła się do Benka po raz kolejny.

– Widzisz, wiedziałam, że wreszcie muszą cię docenić, kiedy

tylko wykonasz jakiś wysiłek. Oświadczyła Halina, płucząc słoik

po ogórkach, aby zmieścić w nim resztę kwiatów.

– A ta lalka jest paskudna. Szepnęła mu do ucha, tak aby nie

usłyszała Aldona, która właśnie oprowadzała lalkę po mieszkaniu.

Szepnęła i całym ciałem otarła się o Benka.

Mnie również zdecydowanie bardziej podobasz się ty, ale ona jest dla małej. Odpowiedział jejtakim samym szeptem.

– To co, spotykamy się znowu w podobnychukładach, choć

już w znacznie odmienionej rzeczywistości. Westchnął Jerzyk,

który rozsiadł się na biurku Benka i przez narożne okna gapił

na chmury nad miastem.

– Najważniejsze, to przyzwoity szef, a więc nie będę musiał

narzekać, jak nie musiałem dotąd, co Benito? –Westchnął nostalgicznie,

odwracając się do gospodarza.

Z biurka zeskoczył już w swoje dawne wcielenie.

– Tylko teraz jesteśmy już na rynku. Szerokim gestem wskazał

plac za oknem. – Będziemy więc tłukli szmal. I będziemy rządzić!

A ta sekretarka, niezła laska, co? Przelecisz ją?

– Coś ty. Mruknął Benek, dla którego fakt przypisania mu sekretarki

był źródłem ciągle odnawiającego się wzruszenia. – Wpadasz

w najgłupszy szablon!

– Szablon szablonem, a dupa dupą. Sentencjonalnie podsumował

Jerzyk.

Na kolejnym spotkaniu Bator rozwiał niepokoje Benka.

– To nie mają być żadnebiznesplany. Machnął nonszalancko

ręką. – Przecież mamy specjalistów od finansów, daruj, ale pewnie

nie gorszych niż ty. Ty masz napisać, jak sobie wyobrażasz media:

tygodnik, radio, telewizję. Może warto pomyśleć i o dzienniku, ale

niewszystko na raz. Nie chodzi o to, abyś rozpisywał ich organizację.

Napisz, o czym mają być, czym mają się różnić od tych, które

już są i dlaczego ludzie mają się nimi zainteresować. Po parę stroniczek

na każde. Nikt nie ma czasu na długie elaboraty. Jest idea,

czujemy, że dobra, wchodzimy i wtedy zaczynamy ją rozpisywać

i realizować równocześnie. Angażujemy profesjonalistów, którzy

rozpracowują detale. Ty jesteś od idei. Tygodnik i radio, o telewizji

pomyśl tylko. Może będziesz potrzebował trochę pojeździć,

masz parę groszy na reprezentacyjne koszty.

Z kieszeni marynarki wyjął plik banknotów i położył na biurku zdumionego

Benka.

– Ale przecież... dałeś mi już zaliczkę...

– Tamto była zaliczka na konto honorarium, to są pieniądze

na koszty. Jak dają, to bierz, na biednych nie trafiłeś. – Bator

zaśmiał się.

– Przecież mamy zaufanie, inaczej nie zwrócilibyśmy się do

ciebie. Nie działamy na oślep, obserwujemy cię długo. – Bator

przyglądał się mu uważnie.

– To znaczy, chciałem powiedzieć... dokładnie. No, ale żeby

twoje sumienie było w porządku, napiszesz mi jeszcze jeden papierek,

że wziąłeś te pięć milionów, nie ma potrzeby pisać na co.

Potem rozliczysz się ze mną i albo ci dopłacimy, albo ty nam zwrócisz.

Jakpotrzebujesz jeszcze, zwracaj się bez żenady. Bez obaw.

Wszystko będzie zapisane.

Okazywało się, że kilkakrotną wartość swojej pensji Benek

otrzymać miał za dwa razy po parę stroniczek. Parę stroniczek

i kilka lat pracy wcześniej, uspokajał swojego dajmoniona. Czy

więc, jak mówił Jerzyk, rynek otworzy się przed nimi, rynek, czyli

świat, który wszedł w ich znak?

Ten miesiąc minął Benkowi nieprzytomnie. Na początku pomiędzy

czytelnią a pokoikiem w domu ze słuchawkami radia na

uszach, gdy teczka spuchła notatkami tak niepokojąco, że trzeba

było założyć następną. Potem rozmowy ze znajomymi i nieznajomymi.

Umówione spotkania z namaszczonymi cieciami z Instytutu

Dziennikarstwa, socjologami, badaczami nakładów i społecznych

struktur odbiorców, preferencji i predylekcji, trendów

i tendencji. Uniwersyteckie autorytety z policzkami spęczniałymi

powagą opowiadały banały,wyciągając wykresy, których wektory

wędrowały w górę, w dół albo pozostawały na tym samym poziomie.

Nawet Jerzyk marudząc wypełniał precyzyjnie formułowane

przez Benka zadania domowe, a co jakiś czas wspólnie projektowali

strategię dalszych posunięć.

Rozmówców Benek informował, że przygotowuje duży materiał

o krajobrazie medialnym w Polsce. Przedstawiał się, zgodnie

z prawdą, jako dziennikarz „Przeglądu”, co ciągle jeszcze otwierało

wszystkie drzwi.

Potem Benek musiał telefonować do Batora, aby pozwolił mu

przesunąć termin, a tenzgodził się łatwo, akcentując jednak zarówno

potrzebę pośpiechu, jak i syntetyczności materiału.

Felietony do „Przeglądu” Benek pisał, nieomal nie myśląc

o nich. Na szczęście kampania wyborcza dostarczała wystarczającej

liczby słusznych uniesień, dlaktórych podstawą były zasłyszane

w radiu czy w redakcji relacje. Benek nie czytał nawet korekty

swoich tekstów.

– Wie pan co, panie Benedykcie Zaczepił goniespodziewanie

Wronicz. – Myślę, że czasami mógłby pan troszkę bardziej przysiąść

nad swoimi, skądinąd ciągle bardzo sensownymi, felietonami.

Benek czuł, że czerwieni się i im bardziej złościł go ten, zdawało

mu się, wcześniej zapomniany już fenomen, tym bardziej

narastała jego postrzegana przezwszystkich dookoła oczywistość.

Wronicz poczłapał do swoje go gabineciku, a rozbawieni

członkowie redakcji wymieniali między sobą znaczące spojrzenia,

omijając nimiBenka. Nowy współpracownik firmy Virtus pomyślał,

że czas najwyższy skończyć z felietonami; czas skończyć

z „Przeglądem”. Potem przypomniał sobie swój gabinet oraz

jego otoczenie i z jeszcze czerwonymi policzkami rozejrzał się

wyzywająco dookoła.

Lato dyszało za oknami i mijało niezauważone.

Porządnie wydrukowane opracowania Benek z głęboko podkrążonymi

oczami dostarczył Batorowi poprawie dwóchmiesiącach. Każde

liczyło po dwadzieścia kilka stron, ale jednocześnie zawierało

czterostronicowypodsumowujący całość wstęp. Bator przekartkował

je nieuważnie, powtarzając: – Bardzo dobrze, bardzo ciekawe

Po czym spoglądając na Benka z czymś w rodzaju rozbawienia,

wrzucił je do teczki.

Zatelefonował po trzech dniach.

– Wszyscy uznali, że to wzorcowo zrobiona praca. Sądzimy,

że czas najwyższy, abyśmy sformalizowali nasze relacje. Chcemy,

żebyś przyjechał do Warszawy. Oczy wiście pokrywamy wszystkie

koszty. Ustalmy dzień.

 

Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M

B.Wildstein
O mnie B.Wildstein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka