Praca Benka w jego nowym gabinecie w ogromnej mierze
polegała na czytaniu gazet i słuchaniu radia nad kawą, którą zawsze
z uśmiechem podawała jego sekretarka. – Jeśli chcą mi za to
płacić... –Tłumaczył swojemu naburmuszonemu dajmonionowi.
Zresztą tego typuprzygotowanie koncepcyjne będzie niezbędne
przy tworzeniu nowych przedsięwzięć, a śledzenie mediów... Jednak poczucie niepewności pozostawało. Dlatego, gdy Bator poprosił go o pomoc w zorganizowaniu konferencji
prasowej w Warszawie, Benek był wręcz zachwycony. To był wreszcie
konkret. Listę postaci medialnychprzygotował Bator. Były na niej
osoby, z którymi Benek nie miałby ochoty rozmawiać, jednak to
była praca, azapraszać miał w imieniu instytucji. Z góry, w gabinecie,
skąd mógł oglądać rozbabraną stolicę, odbierał kolejne
łączone przez sekretarkę rozmowy, przedstawiał się i z zaskoczeniem
malejącym z upływem czasu słyszał niezmiennie, że w jego
wypadku jest to zupełnie niepotrzebne. Wszyscy deklarowali wolę
uczestnictwa, prawiewszyscy zapewniali, że wezmą udział w konferencji.
Do eleganckiej, hotelowej sali, gdzie kelnerzy serwowali przybyłym
szampana w wysokich kieliszkach, Gargol wszedł w otoczeniu
dwóch postaci, które Benek znał z widzenia. Jedną z nich
był Stefan Marzec. Swojego czasu było o nim głośno. Wschodząca
gwiazda PZPR. Wychowanek SZMP. Jeden z liderów pokolenia
inteligentnych pragmatyków. Wypowiadał się gęsto w mediach
pod koniec lat osiemdziesiątych. Był wtedy redaktorem naczelnym
jednej z najważniejszych gazet. Na początku opowiadał o reformatorskiej
władzy i oroszczeniowo nastawionych awanturnikach, którzy
rzucają kłody pod nogi; ideologicznych awanturnikach. W czasie
Okrągłego Stołu dużo mówił o potrzebie porozumienia. Potem
Benek nie pamiętał go już. Czytał gdzieś, że Marzec pracuje
w Virtusie. Drugi, starszy od Marca, postawny mężczyzna po
czterdziestce nie kojarzył się Benkowi z niczym konkretnym. Był
jednak pewny, że musiał już widzieć jego twarz.
– Chodź, chodź! –Ciągnął go za rękę Bator. – Zdzichu cię zaprasza.
Nieomal prowadząc Benka przed sobą, dopchnął go do stołu
na podwyższeniu, za którym czołowe miejsce zajmował Gargol. Prezes
przedstawił mu Marca i osłupiałego ze zdumienia Benka nie tylko
zaprosił do zajęcia miejsca po swojej lewej stronie, ale wręcz go na
nim usadził. Po prawej stronie Gargola zasiadł Marzec.
W błyskach fleszy i światłach telewizyjnych kamer Gargol jak
zwykle barwnie, acz nieco enigmatycznie,opowiadał o przedsięwzięciu,
z powodu którego zaprosił tu zebranych. Podpisał już
prawie z miastem umowę o zakupie gruntu na placu Defilad,
gdzie Virtus zbudować chce współczesny, wielki kompleks handlowy.
Będą w nim biura, siedziby banków, ale również
centrum kulturalne: multikino o kilkunastu salach, galerie sztuki,
obiekty sportowe, baseny, być może teatry.
– Na pewno wiedzą państwo, jak wyglądają dziś hale paryskie,
to znaczy to, co zbudowano na ich miejscu. –Rzucił Gargol z emfazą.
– Myślę, że nasze centrum będzie na nieco większą skalę.
Po czym, sumitując się, że od tego zacząć powinien, przedstawił
swoich współpracowników. –Sądzę, że znają państwo, choćby
z lektury, Benedykta Witkowskiego, który jednak ma również
niebagatelne talenta organizacyjne. Był przecież jednym z twórców
podziemnej prasy. Teraz pracuje również dla „Przeglądu”,
z którym Virtus ma przyjacielskie relacje – Gargol uśmiechnął się
promiennie.
– Po mojej drugiej stronie wybitny finansista ibiznesmen, Stefan
Marzec, obecnie bezpartyjny. – Gargol roześmiał się równocześnie
z chichotem, któryprzeleciał po sali.
– Oczywiście, nie jest tajemnicą, że Stefan Marzec zaangażowany
był w dawne układy polityczne. Był on jednak tym, który
dążył do porozumienia, do stworzenia demokratycznej Polski. Teraz
zostawił politykę i sprawdził się na wolnym rynku. Fakt, że
Virtus umiał zgromadzić tak różnych ludzi, których z pewnością łączą
talenta, myślę, dobrze świadczy o naszej firmie. Ale nie tylko.
Jesteśmy wizytówką tego, co dzieje się wPolsce. Przekroczyliśmy
podziały. Ludzie dobrej woli potrafili się porozumieć. Wspólnie
umiemy robić interesy. Wspólnie, a więc dla wszystkich. Dla naszego
kraju, gdzie zdecydowaliśmy się żyć my, nasze dzieci i dzieci
naszych dzieci.
Aplauz przekroczył znacznie zwykłe grzecznościowe oklaski.
Zresztą i pytania świadczyły o pozytywnym nastawieniu zebranych.
Dotyczyły konkretów:wysokości nakładów, projektu architektonicznego,
planów na przyszłość.
– Chciałbym się dowiedzieć, co wasza firma, ale tak naprawdę,
robi. Słyszymy o coraz to nowych przedsięwzięciach, ale co
tak naprawdę... –Drobny chłopiec, któremu z trudem można było
dać dwadzieścia lat, usiłował prze krzyczeć psykanie i śmiechy.
Gargol odwrócił się do Marca i rozłożył ręce, demonstrując swoją
niemożność odpowiedzi na tak niepoważne pytanie i wtedy głos
zabrał Marzec.
– Wie pan co? Nam to już czasami opadają ręce. Zebraliśmy
wszystkich poważnych dziennikarzy – ukłon w stronę sali – aby
wyjaśnić jak najdokładniej, co właśnie będziemy robić, a pan nas
pyta: co robimy?
Marzec roześmiał się, sala zawtórowała mu.
– Za każdym razem tłumaczymy wszystko precyzyjnie, aby nie
pojawiły się żadne dwuznaczności, które uwielbia specyficzny typ,
na szczęście nielicznych w Polsce, dziennikarzy, a ja mam wrażenie,
że już nie pierwszy raz pyta pan: co robimy...
– No, ale skąd pieniądze? –Dobiegło piskliwie ześrodka sali
zagłuszane przez głośne komentarze, uciszanie i coraz powszechniejszy
śmiech...
Przez przeszklone drzwi widać było dyskretnieprzechadzające
się postacie w czarnych uniformach znaszywkami na rękawach.
Marzec gestem przyciszył rosnący zamęt.
– Uznajmy, że jest to pytanie postawione z dobrą wolą. To takie
sensowne założenie metodologiczne. – Zachęcona sala
znowu odpowiedziała mu śmiechem.
– A więc pieniądze pochodzą ze środków własnych, kredytów
i kapitału wspólników, którzy dołączają się do nas w konkretnych
przedsięwzięciach. Na przykład do tego, o którym mówimy dzisiaj,
być może, dopuścimy jeden z większych banków amerykańskich,
na mniejszościowy udział, bo, jak mam nadzieję, zauważyli
państwo, pieniędzy nam nie brakuje. –I znowu śmiech po chwili
uciszony gestem Marca.
– A żeby uprzedzić już kolejne pytanie: pieniędzy nam nie brakuje,
bo robimy dobre interesy – znowuradość sali wytrzymana
moment i uspokojona gestem – i to, o czym państwu właśnie
mówimy, też jest dobrym interesem. I będziemy mieć pieniędzy
więcej. A państwo będą mieli komfortowe centra i usługi, dobre
kina i budynki, i będą mieli o czym pisać. –Znowu się wszystko
powtarza: śmiech, gesty, miny.
– I jeszcze odpowiem na jedno niepostawione pyta nie. Czym
się tak naprawdę zajmujemy?! Ano, zajmujemy się biznesami. Ktoś,
kto zna ekonomię nie tylko z podręczników PRL, wiedzieć winien,
żespecjalizacja ekonomiczna skończyła się już. Biznes to zajęcie
abstrakcyjne. Szukamy optymalnej możliwości lokowania pieniędzy.
Wielkie koncerny w Korei, dzięki którym ten kraj rozwija się
najlepiej na świecie, zajmują się wszystkim. My jesteśmy takim polskim
czebolem. Bo Polska jest krajem wielkich możliwości. Wszyscy
mogą z nich korzystać. Zamiast szukać dziur w całym i uprawiać
czarnowidztwo, zasłużmy sobie na to, o czym marzymy!
Tego dnia radio i telewizja w swoich głównych wiadomościach,
a następnego – wszystkie gazety na pierwszych stronach informowały
o kolejnym przedsięwzięciu Virtusa. Z ekranów, głośników,
pierwszych strongazet Marzec głosił narodziny polskiego czebola.
Wieczorem podczas kolacji w restauracji hotelowej Gargol
przedstawił Benkowi postawnego mężczyznę, który na konferencji
prasowej trzymał się blisko niego.
– Dzidek Jurewicz – usłyszał Benek i skojarzył. To był szef
jednostki antyterrorystycznej utworzonej w drugiej połowie lat
osiemdziesiątych. – Nigdy nie byli zbyt mocni w łacinie i to „anty”
dodali, bo się im ładnie kojarzyło. –Żartowali wtedy w gronie
przyjaciół. Formalnie była to jednostka milicji. Śmiali się z tego
również. Benek przy pomniał sobie, że „antyterrorystów” oskarżano
o napady na ośrodki pomocy więźniom politycznym; pobicia,
również kobiet, zastraszanie. Jak we wszystkich tego typu wypadkach,
nie było ostatecznie pewnych danych.
Uścisk dłoni Jurewicza był tak mocny, jak można było oczekiwać.
– Ja oczywiście kojarzę pana i mam dla pana duży szacunek. –
Powiedział Jurewicz, patrząc Benkowi prosto w oczy.
– Świetnie pan przygotował tę konferencję. To dzięki panu
okazała się ona sukcesem. – Marzec potrząsnął ręką Benka z przekonaniem.
– Ależ co pan, sukcesem była głównie dzięki panu... no i dzięki
prezesowi, na czas przypomniał sobie Benek, ale Gargol nie wyglądał
na specjalnie zainteresowanego ich rozmową.
– Niech pan nie będzie za skromny. –Naciskał Marzec. – Gdyby
nie pan, to wielu z nich pewnie by nie przyszło, ja tylko powtórzyłem
oczywistości.
Ludzie patrzyli w ich kierunku. Wymieniali uwagi, dyskretnie
rzucając spojrzenia. Na bezgłośnym ekranie telewizora pojawiło
się ich trzech: Gargol w otoczeniu Benka i Marca. Potem Marzec
mówił coś, a w górnym rogu pojawił się napis: „polski czebol”.
Dorota powinna siedzieć wśród gości tej restauracji, albo choćby
patrzeć dziś w telewizor....
Do stolika podszedł duży facet po pięćdziesiątce z trapezoidalną
twarzą, której policzki buchały znad kołnierza koszuli. Wylewnie
przywitał się z Jurewiczem, klepiąc go po ramieniu; uścisnął
prawicę Marcowi, nieuważnie podał rękę Gargolowi i Batorowi.
Potem zaczął przy glądać się Benkowi, który był coraz bardziej
pewny, że jest to jeden z wyższych aparatczyków ostatniego układu,
niechciany, a częsty gość z telewizyjnego okienka.
– To jest to wasze nowe towarzystwo? –Rzucił po chwili bez
nadmiernej sympatii nowo przybyły.
Marzec spojrzał na Jurewicza, który poderwał się od stołu,
obejmując gościa.
– W porządku, Przemek. Chodź. Pogadamy. –Objęci oddalili
się w kierunku baru.
– Szkoda, że nie powiedzieliście mi o waszymprojekcie wcześniej.
– Benek nachylił się do Batora, który podniósł głowę zaskoczony.
– Jakim projekcie?
– Jak to jakim? No, centrum na placu Defilad.
– Bo wiesz, dotąd było to jeszcze niedopięte, ale masz rację,
następnym razem będziemy cię informowali,prawda Zdzichu?
– Oczywiście! – Gargol pogrążony w rozmowie z jeszcze jednym
uczestnikiem kolacji, Romanem Sawickim, korpulentnym
mężczyzną, który – jak zorientował się Benek – był ważną postacią
firmy, oderwał się od niejtylkona moment.
– Może jeszcze wina? –Dopytywał się Marzec.
Gęste i aromatyczne wino było jak literatura. Benek przy pominał
sobie Dumasa i Romain Rollanda i... nikogo więcej nie mógł już sobie
przypomnieć, ale czuł, że winoprzesącza się przez pokłady zapomnianej
literatury... O!Przypomniał sobie Jana Potockiego.
W ciemności za oknem wznosił się monumentalny tort ze snu
Stalina, budowla, która porażała ongiś Benka swoją potęgą, gdy
z rodzicami przyjeżdżał do stolicy i z najwyższego piętra podziwiać
mógł bezładne i niekończące się miasto. Teraz pałac oplatać
zacznie nowocześniejsze centrum, które wzniesie on i które
pochłonie komunistyczny sen.
– Może jeszcze koniaczku? –Zaproponował Marzec. Był to już
trzeci koniak do smolistej kawy. Koniak smakował trochę mydlinami,
ale aromat jego był również literacki, bo to i Remarque,
chociaż nie, u Remarque’a to był kalwados... i okazja... Benek
zorientował się, żesiedzą już tylko we dwójkę, a Marzec mówi...
– Przypuszczam, że może pan być wobec mnie nieco nieufny.
Odmiennie toczyły się nasze historie. Jestem mężczyzną, odpowiadam
za swoją przeszłość i nie będę się tłumaczył. Mógłbym
wskazać uzasadnienia, ale mniejsza. Tłumaczyć powinno mnie to,
co robię dzisiaj. Mam tylko nadzieję, że potrafi pan bezstronnie
ocenić i być możedocenić to, co będę robił w naszym wspólnym
przedsięwzięciu. Czy mogę na to liczyć? – Marzec nachylił
swoją skupioną twarz i wyciągnął do Benka rękę.
– Może pan być pewien. –Powtórzył wzruszony Benek, ściskając
dłoń rozmówcy.
Telefonicznie Marzec pytał go, czy zgodzi się zorganizować inaugurację
biura w Uznaniu. Biuro funkcjonuje, ale trochę reklamy
zawsze dobrze zrobi, a bez oficjalnych ceremonii rzeczy nie do
końca istnieją...
Przybyli wszyscy bardziej i mniej ważni. Biuro pękało w szwach.
Benek wygłosił króciutkie przemówienie, w którym przeprosił za
nieobecność prezesa i podziękował wszystkim zebranym, którzy
jak widać dobrze życzą polskiemu biznesowi i jego nieostatniemu
przedstawicielowi, jakim jest Virtus.
Z pierwszego rzędu Dorota patrzyła na niego swoim najbardziej
promiennym spojrzeniem, tak że Benek zaniepokoił się, czy
nie zauważy tego Halina, która stała tylko parę metrów obok.
Dłużej mówił Marzec. Przepraszał, że zabierał głos obok prawdziwego
gospodarza, którym jestdyrektor Witkowski. Raz jeszcze wyliczył
imiennie wszystkich ważnych iprzeprosił za tych, których pominął.
Szczególną uwagę poświęcił Wroniczowi.
Rozmawiali właśnie z prezydentem miasta, a właściwie rozmawiał
Marzec, bo Benek zastanawiał się raczej nad sztuką swobodnego
mówienia o niczym, którą Marzecopanował tak, żew jej trakciepotrafił nawetwysyłać sugestie
iinformacje, gdy przez grupkę wokół nich dość bezceremonialnie
przedarł się Rurka, tutejszy korespondent „Trybuny”.
– Chciałbym o parę rzeczy zapytać… – zaczął, ale nie dokończył.
Marzec, który przeprosił prezydenta, odwrócił się i prychnął
zimno.
– Nie nauczyli cię jeszcze zachowania? Już cię nie ma i naucz się warować, aż cię poproszą!
Nie czekając na reakcję, odwrócił się i podjął przerwaną rozmowę.
Znany z bezczelności Rurka spuścił głowę, zabełkotał coś
i oddalił się pośpiesznie. Benekpoczuł podziw.
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M