B.Wildstein B.Wildstein
468
BLOG

Fragment 10 - opowiadanie z tomu „Przyszłość z o.o"

B.Wildstein B.Wildstein Polityka Obserwuj notkę 0

Praca Benka w jego nowym gabinecie w ogromnej mierze

polegała na czytaniu gazet i słuchaniu radia nad kawą, którą zawsze

z uśmiechem podawała jego sekretarka. – Jeśli chcą mi za to

płacić... –Tłumaczył swojemu naburmuszonemu dajmonionowi.

Zresztą tego typuprzygotowanie koncepcyjne będzie niezbędne

przy tworzeniu nowych przedsięwzięć, a śledzenie mediów... Jednak poczucie niepewności pozostawało. Dlatego, gdy Bator poprosił go o pomoc w zorganizowaniu konferencji

prasowej w Warszawie, Benek był wręcz zachwycony. To był wreszcie

konkret. Listę postaci medialnychprzygotował Bator. Były na niej

osoby, z którymi Benek nie miałby ochoty rozmawiać, jednak to

była praca, azapraszać miał w imieniu instytucji. Z góry, w gabinecie,

skąd mógł oglądać rozbabraną stolicę, odbierał kolejne

łączone przez sekretarkę rozmowy, przedstawiał się i z zaskoczeniem

malejącym z upływem czasu słyszał niezmiennie, że w jego

wypadku jest to zupełnie niepotrzebne. Wszyscy deklarowali wolę

uczestnictwa, prawiewszyscy zapewniali, że wezmą udział w konferencji.

Do eleganckiej, hotelowej sali, gdzie kelnerzy serwowali przybyłym

szampana w wysokich kieliszkach, Gargol wszedł w otoczeniu

dwóch postaci, które Benek znał z widzenia. Jedną z nich

był Stefan Marzec. Swojego czasu było o nim głośno. Wschodząca

gwiazda PZPR. Wychowanek SZMP. Jeden z liderów pokolenia

inteligentnych pragmatyków. Wypowiadał się gęsto w mediach

pod koniec lat osiemdziesiątych. Był wtedy redaktorem naczelnym

jednej z najważniejszych gazet. Na początku opowiadał o reformatorskiej

władzy i oroszczeniowo nastawionych awanturnikach, którzy

rzucają kłody pod nogi; ideologicznych awanturnikach. W czasie

Okrągłego Stołu dużo mówił o potrzebie porozumienia. Potem

Benek nie pamiętał go już. Czytał gdzieś, że Marzec pracuje

w Virtusie. Drugi, starszy od Marca, postawny mężczyzna po

czterdziestce nie kojarzył się Benkowi z niczym konkretnym. Był

jednak pewny, że musiał już widzieć jego twarz.

– Chodź, chodź! Ciągnął go za rękę Bator. – Zdzichu cię zaprasza.

Nieomal prowadząc Benka przed sobą, dopchnął go do stołu

na podwyższeniu, za którym czołowe miejsce zajmował Gargol. Prezes

przedstawił mu Marca i osłupiałego ze zdumienia Benka nie tylko

zaprosił do zajęcia miejsca po swojej lewej stronie, ale wręcz go na

nim usadził. Po prawej stronie Gargola zasiadł Marzec.

W błyskach fleszy i światłach telewizyjnych kamer Gargol jak

zwykle barwnie, acz nieco enigmatycznie,opowiadał o przedsięwzięciu,

z powodu którego zaprosił tu zebranych. Podpisał już

prawie z miastem umowę o zakupie gruntu na placu Defilad,

gdzie Virtus zbudować chce współczesny, wielki kompleks handlowy.

Będą w nim biura, siedziby banków, ale również

centrum kulturalne: multikino o kilkunastu salach, galerie sztuki,

obiekty sportowe, baseny, być może teatry.

– Na pewno wiedzą państwo, jak wyglądają dziś hale paryskie,

to znaczy to, co zbudowano na ich miejscu. Rzucił Gargol z emfazą.

– Myślę, że nasze centrum będzie na nieco większą skalę.

Po czym, sumitując się, że od tego zacząć powinien, przedstawił

swoich współpracowników. –Sądzę, że znają państwo, choćby

z lektury, Benedykta Witkowskiego, który jednak ma również

niebagatelne talenta organizacyjne. Był przecież jednym z twórców

podziemnej prasy. Teraz pracuje również dla „Przeglądu”,

z którym Virtus ma przyjacielskie relacje – Gargol uśmiechnął się

promiennie.

– Po mojej drugiej stronie wybitny finansista ibiznesmen, Stefan

Marzec, obecnie bezpartyjny. – Gargol roześmiał się równocześnie

z chichotem, któryprzeleciał po sali.

– Oczywiście, nie jest tajemnicą, że Stefan Marzec zaangażowany

był w dawne układy polityczne. Był on jednak tym, który

dążył do porozumienia, do stworzenia demokratycznej Polski. Teraz

zostawił politykę i sprawdził się na wolnym rynku. Fakt, że

Virtus umiał zgromadzić tak różnych ludzi, których z pewnością łączą

talenta, myślę, dobrze świadczy o naszej firmie. Ale nie tylko.

Jesteśmy wizytówką tego, co dzieje się wPolsce. Przekroczyliśmy

podziały. Ludzie dobrej woli potrafili się porozumieć. Wspólnie

umiemy robić interesy. Wspólnie, a więc dla wszystkich. Dla naszego

kraju, gdzie zdecydowaliśmy się żyć my, nasze dzieci i dzieci

naszych dzieci.

Aplauz przekroczył znacznie zwykłe grzecznościowe oklaski.

Zresztą i pytania świadczyły o pozytywnym nastawieniu zebranych.

Dotyczyły konkretów:wysokości nakładów, projektu architektonicznego,

planów na przyszłość.

– Chciałbym się dowiedzieć, co wasza firma, ale tak naprawdę,

robi. Słyszymy o coraz to nowych przedsięwzięciach, ale co

tak naprawdę... –Drobny chłopiec, któremu z trudem można było

dać dwadzieścia lat, usiłował prze krzyczeć psykanie i śmiechy.

Gargol odwrócił się do Marca i rozłożył ręce, demonstrując swoją

niemożność odpowiedzi na tak niepoważne pytanie i wtedy głos

zabrał Marzec.

– Wie pan co? Nam to już czasami opadają ręce. Zebraliśmy

wszystkich poważnych dziennikarzy – ukłon w stronę sali – aby

wyjaśnić jak najdokładniej, co właśnie będziemy robić, a pan nas

pyta: co robimy?

Marzec roześmiał się, sala zawtórowała mu.

– Za każdym razem tłumaczymy wszystko precyzyjnie, aby nie

pojawiły się żadne dwuznaczności, które uwielbia specyficzny typ,

na szczęście nielicznych w Polsce, dziennikarzy, a ja mam wrażenie,

że już nie pierwszy raz pyta pan: co robimy...

– No, ale skąd pieniądze? –Dobiegło piskliwie ześrodka sali

zagłuszane przez głośne komentarze, uciszanie i coraz powszechniejszy

śmiech...

Przez przeszklone drzwi widać było dyskretnieprzechadzające

się postacie w czarnych uniformach znaszywkami na rękawach.

Marzec gestem przyciszył rosnący zamęt.

– Uznajmy, że jest to pytanie postawione z dobrą wolą. To takie

sensowne założenie metodologiczne. Zachęcona sala

znowu odpowiedziała mu śmiechem.

– A więc pieniądze pochodzą ze środków własnych, kredytów

i kapitału wspólników, którzy dołączają się do nas w konkretnych

przedsięwzięciach. Na przykład do tego, o którym mówimy dzisiaj,

być może, dopuścimy jeden z większych banków amerykańskich,

na mniejszościowy udział, bo, jak mam nadzieję, zauważyli

państwo, pieniędzy nam nie brakuje. I znowu śmiech po chwili

uciszony gestem Marca.

– A żeby uprzedzić już kolejne pytanie: pieniędzy nam nie brakuje,

bo robimy dobre interesy – znowuradość sali wytrzymana

moment i uspokojona gestem – i to, o czym państwu właśnie

mówimy, też jest dobrym interesem. I będziemy mieć pieniędzy

więcej. A państwo będą mieli komfortowe centra i usługi, dobre

kina i budynki, i będą mieli o czym pisać. Znowu się wszystko

powtarza: śmiech, gesty, miny.

– I jeszcze odpowiem na jedno niepostawione pyta nie. Czym

się tak naprawdę zajmujemy?! Ano, zajmujemy się biznesami. Ktoś,

kto zna ekonomię nie tylko z podręczników PRL, wiedzieć winien,

żespecjalizacja ekonomiczna skończyła się już. Biznes to zajęcie

abstrakcyjne. Szukamy optymalnej możliwości lokowania pieniędzy.

Wielkie koncerny w Korei, dzięki którym ten kraj rozwija się

najlepiej na świecie, zajmują się wszystkim. My jesteśmy takim polskim

czebolem. Bo Polska jest krajem wielkich możliwości. Wszyscy

mogą z nich korzystać. Zamiast szukać dziur w całym i uprawiać

czarnowidztwo, zasłużmy sobie na to, o czym marzymy!

Tego dnia radio i telewizja w swoich głównych wiadomościach,

a następnego – wszystkie gazety na pierwszych stronach informowały

o kolejnym przedsięwzięciu Virtusa. Z ekranów, głośników,

pierwszych strongazet Marzec głosił narodziny polskiego czebola.

Wieczorem podczas kolacji w restauracji hotelowej Gargol

przedstawił Benkowi postawnego mężczyznę, który na konferencji

prasowej trzymał się blisko niego.

– Dzidek Jurewicz – usłyszał Benek i skojarzył. To był szef

jednostki antyterrorystycznej utworzonej w drugiej połowie lat

osiemdziesiątych. – Nigdy nie byli zbyt mocni w łacinie i to „anty”

dodali, bo się im ładnie kojarzyło. Żartowali wtedy w gronie

przyjaciół. Formalnie była to jednostka milicji. Śmiali się z tego

również. Benek przy pomniał sobie, że „antyterrorystów” oskarżano

o napady na ośrodki pomocy więźniom politycznym; pobicia,

również kobiet, zastraszanie. Jak we wszystkich tego typu wypadkach,

nie było ostatecznie pewnych danych.

Uścisk dłoni Jurewicza był tak mocny, jak można było oczekiwać.

– Ja oczywiście kojarzę pana i mam dla pana duży szacunek.

Powiedział Jurewicz, patrząc Benkowi prosto w oczy.

– Świetnie pan przygotował tę konferencję. To dzięki panu

okazała się ona sukcesem. – Marzec potrząsnął ręką Benka z przekonaniem.

– Ależ co pan, sukcesem była głównie dzięki panu... no i dzięki

prezesowi, na czas przypomniał sobie Benek, ale Gargol nie wyglądał

na specjalnie zainteresowanego ich rozmową.

– Niech pan nie będzie za skromny. Naciskał Marzec. – Gdyby

nie pan, to wielu z nich pewnie by nie przyszło, ja tylko powtórzyłem

oczywistości.

Ludzie patrzyli w ich kierunku. Wymieniali uwagi, dyskretnie

rzucając spojrzenia. Na bezgłośnym ekranie telewizora pojawiło

się ich trzech: Gargol w otoczeniu Benka i Marca. Potem Marzec

mówił coś, a w górnym rogu pojawił się napis: „polski czebol”.

Dorota powinna siedzieć wśród gości tej restauracji, albo choćby

patrzeć dziś w telewizor....

Do stolika podszedł duży facet po pięćdziesiątce z trapezoidalną

twarzą, której policzki buchały znad kołnierza koszuli. Wylewnie

przywitał się z Jurewiczem, klepiąc go po ramieniu; uścisnął

prawicę Marcowi, nieuważnie podał rękę Gargolowi i Batorowi.

Potem zaczął przy glądać się Benkowi, który był coraz bardziej

pewny, że jest to jeden z wyższych aparatczyków ostatniego układu,

niechciany, a częsty gość z telewizyjnego okienka.

– To jest to wasze nowe towarzystwo? –Rzucił po chwili bez

nadmiernej sympatii nowo przybyły.

Marzec spojrzał na Jurewicza, który poderwał się od stołu,

obejmując gościa.

– W porządku, Przemek. Chodź. Pogadamy. Objęci oddalili

się w kierunku baru.

– Szkoda, że nie powiedzieliście mi o waszymprojekcie wcześniej.

– Benek nachylił się do Batora, który podniósł głowę zaskoczony.

– Jakim projekcie?

– Jak to jakim? No, centrum na placu Defilad.

– Bo wiesz, dotąd było to jeszcze niedopięte, ale masz rację,

następnym razem będziemy cię informowali,prawda Zdzichu?

– Oczywiście! – Gargol pogrążony w rozmowie z jeszcze jednym

uczestnikiem kolacji, Romanem Sawickim, korpulentnym

mężczyzną, który – jak zorientował się Benek – był ważną postacią

firmy, oderwał się od niejtylkona moment.

– Może jeszcze wina? –Dopytywał się Marzec.

ste i aromatyczne wino było jak literatura. Benek przy pominał

sobie Dumasa i Romain Rollanda i... nikogo więcej nie mógł już sobie

przypomnieć, ale czuł, że winoprzesącza się przez pokłady zapomnianej

literatury... O!Przypomniał sobie Jana Potockiego.

W ciemności za oknem wznosił się monumentalny tort ze snu

Stalina, budowla, która porażała ongiś Benka swoją potęgą, gdy

z rodzicami przyjeżdżał do stolicy i z najwyższego piętra podziwiać

mógł bezładne i niekończące się miasto. Teraz pałac oplatać

zacznie nowocześniejsze centrum, które wzniesie on i które

pochłonie komunistyczny sen.

– Może jeszcze koniaczku? Zaproponował Marzec. Był to już

trzeci koniak do smolistej kawy. Koniak smakował trochę mydlinami,

ale aromat jego był również literacki, bo to i Remarque,

chociaż nie, u Remarque’a to był kalwados... i okazja... Benek

zorientował się, żesiedzą już tylko we dwójkę, a Marzec mówi...

– Przypuszczam, że może pan być wobec mnie nieco nieufny.

Odmiennie toczyły się nasze historie. Jestem mężczyzną, odpowiadam

za swoją przeszłość i nie będę się tłumaczył. Mógłbym

wskazać uzasadnienia, ale mniejsza. Tłumaczyć powinno mnie to,

co robię dzisiaj. Mam tylko nadzieję, że potrafi pan bezstronnie

ocenić i być możedocenić to, co będę robił w naszym wspólnym

przedsięwzięciu. Czy mogę na to liczyć? – Marzec nachylił

swoją skupioną twarz i wyciągnął do Benka rękę.

– Może pan być pewien. Powtórzył wzruszony Benek, ściskając

dłoń rozmówcy.

Telefonicznie Marzec pytał go, czy zgodzi się zorganizować inaugurację

biura w Uznaniu. Biuro funkcjonuje, ale trochę reklamy

zawsze dobrze zrobi, a bez oficjalnych ceremonii rzeczy nie do

końca istnieją...

Przybyli wszyscy bardziej i mniej ważni. Biuro pękało w szwach.

Benek wygłosił króciutkie przemówienie, w którym przeprosił za

nieobecność prezesa i podziękował wszystkim zebranym, którzy

jak widać dobrze życzą polskiemu biznesowi i jego nieostatniemu

przedstawicielowi, jakim jest Virtus.

Z pierwszego rzędu Dorota patrzyła na niego swoim najbardziej

promiennym spojrzeniem, tak że Benek zaniepokoił się, czy

nie zauważy tego Halina, która stała tylko parę metrów obok.

Dłużej mówił Marzec. Przepraszał, że zabierał głos obok prawdziwego

gospodarza, którym jestdyrektor Witkowski. Raz jeszcze wyliczył

imiennie wszystkich ważnych iprzeprosił za tych, których pominął.

Szczególną uwagę poświęcił Wroniczowi.

Rozmawiali właśnie z prezydentem miasta, a właściwie rozmawiał

Marzec, bo Benek zastanawiał się raczej nad sztuką swobodnego

mówienia o niczym, którą Marzecopanował tak, żew jej trakciepotrafił nawetwysyłać sugestie

iinformacje, gdy przez grupkę wokół nich dość bezceremonialnie

przedarł się Rurka, tutejszy korespondent „Trybuny”.

– Chciałbym o parę rzeczy zapytać – zaczął, ale nie dokończył.

Marzec, który przeprosił prezydenta, odwrócił się i prychnął

zimno.

– Nie nauczyli cię jeszcze zachowania? Już cię nie ma i naucz się warować, aż cię poproszą!

Nie czekając na reakcję, odwrócił się i podjął przerwaną rozmowę.

Znany z bezczelności Rurka spuścił gło, zabełkotał coś

i oddalił się pośpiesznie. Benekpoczuł podziw.

 

Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M

B.Wildstein
O mnie B.Wildstein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka