– Wstawać, wstawać, już czas – wykrzykiwał ktoś. Łomot otwieranej
celi. Ostre światło kłuło nawet przez powieki. Benek
podnosił się nieprzytomny.To nie był areszt. Tamte czasy skończyły się.Za oknem trwała noc. Nadrewnianej boazerii ścian abstrakcyjne obrazki wolno przyoblekały się w fotograficzne
plamy krajobrazów.
– Schodź na dół, śniadanie gotowe. Ciężka postać Jurewicza
pochylała się nad nim. – Wszyscy już gotowi.
Benek nieprzytomnie opłukał się pod prysznicem i rezygnując
z golenia, naciągał wyfasowany wczoraj wieczorem zielony strój.
Zbiegł na dół, ale okazało się, że poza Jurewiczem rozpartym
w rzeźbionym krześle w połączonej z salonem kuchni przy wielkim
stole nie siedział jeszcze nikt.
– Zaraz zejdą. –Uspokajał Jurewicz, gdy kucharka z podkrążonymi
oczami i niewyraźnym uśmiechem stawiała przed Benkiem
parujący talerz. Z żółtej piany jajecznicy wynurzały się brązowe
płaty boczku i ciemniejsze skrawki kiełbasy. Aromat świeżego pieczywa
przegryzał ostry zapach czosnku i jałowca. Jurewicz wycierał
chlebem resztki jajecznicy z talerza i patrzył na pniaki płonące
na kominku w salonie pod rozpostartą na ścianie skórą dzika.
– Potrzeba ci piwka, czegoś mocniejszego, czy wystarczy dużo
dobrej herbaty, żebyś mógł stanąć na nogi? –Zatroskał się Jurewicz.
– Ja to z rana przed polowaniem bastuję. Potem można się
napić. No, ale że wczoraj trochę było...
Po drewnianych schodach zbiegał truchtem, ztrudem dopinając
na wydatnym brzuchu myśliwską kurtę, Sawicki. – Już, już
jedziemy?! –Dopytywał się.
– Zjedz coś – Jurewicz był rozluźniony. – Musimy jeszcze czekać
na Stefana.
– A inni? –Zainteresował się Benek.
– Twój kolega, jak sądzę, jeszcze jakieś kilka godzin będzie nieprzytomny.
–Powiedział z nutką pogardy Jurewicz.
– A prezes?
– Prezes?! –Zaśmiali się chórem, wymieniając spojrzenia, Sawicki
z Jurewiczem.
Marzec schodził właśnie, rozglądając się leniwie. Za oknem
czerń przechodziła w fiolet, gdzieniegdzie pękała już w jaśniejsze
szczeliny nadchodzącego świtu.
Range rover przedzierał się coraz mniej widoczną drogą, podskakując
na wykrotach i zarywając od czasu do czasu w śniegu.
Gałęzie pękały pod kołami z suchym trzaskiem. Za każdym podskokiem
Jurewicz, który prowadził jedną ręką, a drugą trzymał na
drążku zmiany biegów, uderzał w maskę, pohukując do wtóru.
Zgodnie popiskiwał również Sawicki, tuląc w objęciachstrzelbę.
Obu dłońmi wczepił się w poręcz siedzenia przed sobą, podskakując
nieprzytomnie wraz z samochodem. Benek trzymał mocno
uchwyt, usiłując przeciwstawić się szarpnięciom pojazdu, drugą
ręką przyciskał do podłogi broń. Z przyjemnością przesuwał po
niej rękawicę, puściwszy wodze fantazji.
Przed rozdzieleniem się wypili po kieliszku z piersiówki Jurewicza.
Benek przekopywał się przez śnieg, a ciężar strzelby na
ramieniu był środkiem jego grawitacji, punktem zaczepienia w lesie
i zimie. Kryształki mrozu w gardle i płucach, biel świtu przez
śnieg unosiły go coraz wyżej między drzewa. Czuł, jak wypełnia
go las.Zapadając na stanowisko, przypomniał sobie Jurewicza,
który mówił wczoraj, że nie jest mężczyzną, kto nie polował
choćby raz w życiu.
Dzika upolował Jurewicz. Wspólnymi siłami udało się im wreszcie
wepchnąć martwe zwierzę do bagażnika samochodu. Chwilowe
zmęczenie uwolniło od chłodu, ale wzmogło głód, który
zaostrzył jeszcze kolejny łyk z piersiówki Jurewicza. Byli głodni
i radośni.Ożywił się nawet senny dotąd Marzec.
Znowu bezdrożami, na złamanie karku, podskakując w range
roverze, na skróty pędzili do knajpy, którą zachwalał Jurewicz.
Dzidek był w swoim żywiole. Tłukł pięścią w stół. Opowiadał
niestworzone historie, połykając grube kęsy z półmiska wędlin,
który wraz z butelką wódki pojawił się przed nimi. Opowiadał
o walkach z przemytnikami, o przygodach znajomych w lesie,
o wyczynach łowieckich i seksualnych. Gadali zresztą wszyscy.
Przekrzykiwali się i śmiali. Benek zauważył, że im głośniej wrzeszczą,
tym cichsi wydają się inni, którzy zaczęli schodzić się do gospody.
Od pewnego momentu od stolika nieopodal drzwizaczęło
im wtórować kilku mężczyzn. Krzyki Jurewicza odbijały się echem
w pokrzykiwaniu kogoś spod drzwi. Jurewicz łypnął parę razy
groźnie w tamtą stronę, ale wyraźnie nie uspokoiło to niesfornych
gości. To wtedy w ich kierunku ruszył właściciel gospody, który
witał się z Jurewiczem i jego kompanami przy wejściu. Benek zauważył,
że tłumaczy coś, nachylając się nad stolikiem hałaśliwych
klientów. Przycichli wyraźnie. Jurewicz raz jeszczerzucił wyzywające
spojrzenie w tamtym kierunku, a potem przestał się nimi interesować.
Do ośrodka wracali, kiedy zaczęło zmierzchać. Wywrzaskiwali
sprośne piosenki, wybijając kolbami rytm o podłogę samochodu.
Jurewicz prowadził jedną ręką,drugą co chwila do wtóru solidnie
klepał Benka po ramieniu.
– Dobrze się dzieje i dobrze się stało! –Ryczał, przekrzykując
wrzaski pasażerów. – Furda polityka! Ważne, że mogliśmy się
spotkać! Mężczyźni się rozpoznają! A mundur nie jest ważny!
Ważny jest moment, kiedy dociskasz gaz na zakręcie! –Krzyczał
i wciskał pedał tak, że samochód, zamiatając śniegiem, zarzucał
zadem, wywołując szczęsne porykiwania pasażerów, z trudem
utrzymujących się w środku.
– Najważniejsze jest, do ilu doliczysz, zanim pociągniesz linkę
spadochronu i czy rączki ci nie drżą, kiedy przyciskasz spust. Reszta
to scenografia! Mężczyźni się rozpoznają! Na mężczyzn można
liczyć, a gnojkami się nie przejmuj. Jebać cwelów! –Zaśmiewał się
pełną gębą Jurewicz.
Czekała na nich niespodzianka. Przyjechał Krzysztof Bator
z kilku atrakcyjnymi pracownicami Virtusa. Ze swojego pokoju
wytoczył się nawet zmaltretowany Jerzyk i dochodził już do siebie
nad kolejnym piwem. Kolacja przeistoczyła się w potańcówkę.
Ukryte w ścianach głośniki sączyły muzykę, którą zajął się osobiście
prezes.
Benek wyciągnął protestującą Monikę na dwór. Tłumaczył jej,
że nie widziała jeszcze takiej nocy. Czuł, że wszystko jest możliwe.
Z nocnego chłodu, spod gwiazd, drugimi drzwiami i tylnymi
schodami zdyszani wbiegli na piętro do pokoju Benka. Kiedy poruszał
się w niej, poruszały się także i wymieniały obrazy przed
jegooczami. Piersi Moniki, jej zamknięte oczy i otwarte usta, zaśnieżony
las, białe światło niewidzialnego słońca,świecące oczy
Doroty, ciemny kształt dzika na śniegu, skrzepła brunatnie
krew, głębokie ślady, które zostawia, kiedy ciągną go z trudem,
stękanie Moniki, stróżka śliny ścieka jej po brodzie, puder lepi się
od potu, las szumi, a Benek może wreszcie zasnąć.
Po powrocie do Warszawy Benek zorganizował jeszcze jedną
konferencję prasową na temat projektu otwarcia w Polsce wielkiej
montowni komputerów w kooperacji z Koreańczykami. Konferencja
znowu zakończyła się wielkim sukcesem.
Pomimo bukietu kwiatów i kosza czekoladekHalina, w przeciwieństwie
do Aldonki obdarowanej równie, była chłodna.
– Dobrze, że informujesz mnie, kiedy mam czekać. –
Rzuciła zgryźliwie. – Nie było cię dziesięć dni.
Odświeżony tygodniem na Mazurach i warszawskimi sukcesami
Benek nie myślał ustępować.
– Jesteś niesprawiedliwa! Dobrze wiesz, że są to wyjazdy służbowe.
Taka jest moja praca! Kiedyś robiłaś mi wyrzuty, że musisz
utrzymywać dom. Teraz możesz zostawić pracę, jeśli nie starcza ci
czasu. Wzięliśmy kredyt na porządne mieszkanie. Nie będziemy
się jużgnieździć w tych pokoikach. Zarabiam na to wszystko, ale to
oznacza obowiązki. Czas, który muszę na to poświęcić! Zresztą
to dopiero inwestycja. Przypuszczalnie będę nie tylko szefem, ale
także udziałowcem tygodnika i radia, które budujemy. Być może
telewizji. To jest okres, który rozstrzygnie o moim, naszym losie,
a ty masz pretensje, że za rzadko jestem w domu...
– Tylko chciałam ci zwrócić uwagę...
Halina była w defensywie, ale Benek oczekiwał bez warunkowej
kapitulacji.
– To nie tylko moja sprawa. Myślałem, że zrozumiesz, o jak
ważne sprawy chodzi. Bo nie tylko o moją karierę, co, u diabła,
też powinno mieć dla ciebie znaczenie! W tej sytuacji musisz się
pogodzić, że jak sprawa ruszy naprawdę, jeszcze rzadziej mogę
bywać w domu!
Halina pogłaskała go po głowie
– Nie wiem, czy ci mówiłem? Mam dostaćsamochód służbowy
do wyłącznego użytku...
– Przecież nie umiesz prowadzić?
– Właściwie się nauczyłem. Dzidek Jurewicz, ten szef naszej
agencji ochrony, prawie mnie nauczył. Za jakiś tydzień załatwi mi
prawo jazdy.
Z napięciem czekali na zaśnięcie Aldonki. Dawno już nie poświęcili
sobie tyle czasu. Zasnęli nad ranem. Obudził się, kiedy
Halina, poziewując, krzątała się i poganiała córkę.
– Nie przejmuj się. –Żona pocałowała go w czoło. – Śpij. Musisz
być zmęczony...
Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M