B.Wildstein B.Wildstein
612
BLOG

Fragment 11 - opowiadanie z tomu „Przyszłość z o.o"

B.Wildstein B.Wildstein Polityka Obserwuj notkę 0

– Wstawać, wstawać, już czas – wykrzykiwał ktoś. Łomot otwieranej

celi. Ostre światło kłuło nawet przez powieki. Benek

podnosił się nieprzytomny.To nie był areszt. Tamte czasy skończyły się.Za oknem trwała noc. Nadrewnianej boazerii ścian abstrakcyjne obrazki wolno przyoblekały się w fotograficzne

plamy krajobrazów.

– Schodź na dół, śniadanie gotowe. Ciężka postać Jurewicza

pochylała się nad nim. – Wszyscy już gotowi.

Benek nieprzytomnie opłukał się pod prysznicem i rezygnując

z golenia, naciągał wyfasowany wczoraj wieczorem zielony strój.

Zbiegł na dół, ale okazało się, że poza Jurewiczem rozpartym

w rzeźbionym krześle w połączonej z salonem kuchni przy wielkim

stole nie siedział jeszcze nikt.

– Zaraz zejdą. Uspokajał Jurewicz, gdy kucharka z podkrążonymi

oczami i niewyraźnym uśmiechem stawiała przed Benkiem

parujący talerz. Z żółtej piany jajecznicy wynurzały się brązowe

płaty boczku i ciemniejsze skrawki kiełbasy. Aromat świeżego pieczywa

przegryzał ostry zapach czosnku i jałowca. Jurewicz wycierał

chlebem resztki jajecznicy z talerza i patrzył na pniaki płonące

na kominku w salonie pod rozpostartą na ścianie skórą dzika.

– Potrzeba ci piwka, czegoś mocniejszego, czy wystarczy dużo

dobrej herbaty, żebyś mógł stanąć na nogi? –Zatroskał się Jurewicz.

– Ja to z rana przed polowaniem bastuję. Potem można się

napić. No, ale że wczoraj trochę było...

Po drewnianych schodach zbiegał truchtem, ztrudem dopinając

na wydatnym brzuchu myśliwską kurtę, Sawicki. – Już, już

jedziemy?! –Dopytywał się.

– Zjedz coś – Jurewicz był rozluźniony. – Musimy jeszcze czekać

na Stefana.

– A inni? –Zainteresował się Benek.

– Twój kolega, jak sądzę, jeszcze jakieś kilka godzin będzie nieprzytomny.

Powiedział z nutką pogardy Jurewicz.

– A prezes?

– Prezes?! –Zaśmiali się chórem, wymieniając spojrzenia, Sawicki

z Jurewiczem.

Marzec schodził właśnie, rozglądając się leniwie. Za oknem

czerń przechodziła w fiolet, gdzieniegdzie pękała już w jaśniejsze

szczeliny nadchodzącego świtu.

Range rover przedzierał się coraz mniej widoczną drogą, podskakując

na wykrotach i zarywając od czasu do czasu w śniegu.

Gałęzie pękały pod kołami z suchym trzaskiem. Za każdym podskokiem

Jurewicz, który prowadził jedną ręką, a drugą trzymał na

drążku zmiany biegów, uderzał w maskę, pohukując do wtóru.

Zgodnie popiskiwał również Sawicki, tuląc w objęciachstrzelbę.

Obu dłońmi wczepił się w poręcz siedzenia przed sobą, podskakując

nieprzytomnie wraz z samochodem. Benek trzymał mocno

uchwyt, usiłując przeciwstawić się szarpnięciom pojazdu, drugą

ręką przyciskał do podłogi broń. Z przyjemnością przesuwał po

niej rękawicę, puściwszy wodze fantazji.

Przed rozdzieleniem się wypili po kieliszku z piersiówki Jurewicza.

Benek przekopywał się przez śnieg, a ciężar strzelby na

ramieniu był środkiem jego grawitacji, punktem zaczepienia w lesie

i zimie. Kryształki mrozu w gardle i płucach, biel świtu przez

śnieg unosiły go coraz wyżej między drzewa. Czuł, jak wypełnia

go las.Zapadając na stanowisko, przypomniał sobie Jurewicza,

który mówił wczoraj, że nie jest mężczyzną, kto nie polował

choćby raz w życiu.

Dzika upolował Jurewicz. Wspólnymi siłami udało się im wreszcie

wepchnąć martwe zwierzę do bagażnika samochodu. Chwilowe

zmęczenie uwolniło od chłodu, ale wzmogło głód, który

zaostrzył jeszcze kolejny łyk z piersiówki Jurewicza. Byli głodni

i radośni.Ożywił się nawet senny dotąd Marzec.

Znowu bezdrożami, na złamanie karku, podskakując w range

roverze, na skróty pędzili do knajpy, którą zachwalał Jurewicz.

Dzidek był w swoim żywiole. Tłukł pięścią w stół. Opowiadał

niestworzone historie, połykając grube kęsy z półmiska wędlin,

który wraz z butelką wódki pojawił się przed nimi. Opowiadał

o walkach z przemytnikami, o przygodach znajomych w lesie,

o wyczynach łowieckich i seksualnych. Gadali zresztą wszyscy.

Przekrzykiwali się i śmiali. Benek zauważył, że im głośniej wrzeszczą,

tym cichsi wydają się inni, którzy zaczęli schodzić się do gospody.

Od pewnego momentu od stolika nieopodal drzwizaczęło

im wtórować kilku mężczyzn. Krzyki Jurewicza odbijały się echem

w pokrzykiwaniu kogoś spod drzwi. Jurewicz łypnął parę razy

groźnie w tamtą stronę, ale wyraźnie nie uspokoiło to niesfornych

gości. To wtedy w ich kierunku ruszył właściciel gospody, który

witał się z Jurewiczem i jego kompanami przy wejściu. Benek zauważył,

że tłumaczy coś, nachylając się nad stolikiem hałaśliwych

klientów. Przycichli wyraźnie. Jurewicz raz jeszczerzucił wyzywające

spojrzenie w tamtym kierunku, a potem przestał się nimi interesować.

Do ośrodka wracali, kiedy zaczęło zmierzchać. Wywrzaskiwali

sprośne piosenki, wybijając kolbami rytm o podłogę samochodu.

Jurewicz prowadził jedną ręką,drugą co chwila do wtóru solidnie

klepał Benka po ramieniu.

– Dobrze się dzieje i dobrze się stało! Ryczał, przekrzykując

wrzaski pasażerów. – Furda polityka! Ważne, że mogliśmy się

spotkać! Mężczyźni się rozpoznają! A mundur nie jest ważny!

Ważny jest moment, kiedy dociskasz gaz na zakręcie! Krzyczał

i wciskał pedał tak, że samochód, zamiatając śniegiem, zarzucał

zadem, wywołując szczęsne porykiwania pasażerów, z trudem

utrzymujących się w środku.

– Najważniejsze jest, do ilu doliczysz, zanim pociągniesz linkę

spadochronu i czy rączki ci nie drżą, kiedy przyciskasz spust. Reszta

to scenografia! Mężczyźni się rozpoznają! Na mężczyzn można

liczyć, a gnojkami się nie przejmuj. Jebać cwelów! –Zaśmiewał się

pełną gębą Jurewicz.

Czekała na nich niespodzianka. Przyjechał Krzysztof  Bator

z kilku atrakcyjnymi pracownicami Virtusa. Ze swojego pokoju

wytoczył się nawet zmaltretowany Jerzyk i dochodził już do siebie

nad kolejnym piwem. Kolacja przeistoczyła się w potańcówkę.

Ukryte w ścianach głośniki sączyły muzykę, którą zajął się osobiście

prezes.

Benek wyciągnął protestującą Monikę na dwór. Tłumaczył jej,

że nie widziała jeszcze takiej nocy. Czuł, że wszystko jest możliwe.

Z nocnego chłodu, spod gwiazd, drugimi drzwiami i tylnymi

schodami zdyszani wbiegli na piętro do pokoju Benka. Kiedy poruszał

się w niej, poruszały się także i wymieniały obrazy przed

jegooczami. Piersi Moniki, jej zamknięte oczy i otwarte usta, zaśnieżony

las, białe światło niewidzialnego słońca,świecące oczy

Doroty, ciemny kształt dzika na śniegu, skrzepła brunatnie

krew, głębokie ślady, które zostawia, kiedy ciągną go z trudem,

stękanie Moniki, stróżka śliny ścieka jej po brodzie, puder lepi się

od potu, las szumi, a Benek może wreszcie zasnąć.

Po powrocie do Warszawy Benek zorganizował jeszcze jedną

konferencję prasową na temat projektu otwarcia w Polsce wielkiej

montowni komputerów w kooperacji z Koreańczykami. Konferencja

znowu zakończyła się wielkim sukcesem.

Pomimo bukietu kwiatów i kosza czekoladekHalina, w przeciwieństwie

do Aldonki obdarowanej równie, była chłodna.

– Dobrze, że informujesz mnie, kiedy mam czekać.

Rzuciła zgryźliwie. – Nie było cię dziesięć dni.

Odświeżony tygodniem na Mazurach i warszawskimi sukcesami

Benek nie myślał ustępować.

– Jesteś niesprawiedliwa! Dobrze wiesz, że są to wyjazdy służbowe.

Taka jest moja praca! Kiedyś robiłaś mi wyrzuty, że musisz

utrzymywać dom. Teraz możesz zostawić pracę, jeśli nie starcza ci

czasu. Wzięliśmy kredyt na porządne mieszkanie. Nie będziemy

się jużgnieździć w tych pokoikach. Zarabiam na to wszystko, ale to

oznacza obowiązki. Czas, który muszę na to poświęcić! Zresztą

to dopiero inwestycja. Przypuszczalnie będę nie tylko szefem, ale

także udziałowcem tygodnika i radia, które budujemy. Być może

telewizji. To jest okres, który rozstrzygnie o moim, naszym losie,

a ty masz pretensje, że za rzadko jestem w domu...

– Tylko chciałam ci zwrócić uwagę...

Halina była w defensywie, ale Benek oczekiwał bez warunkowej

kapitulacji.

– To nie tylko moja sprawa. Myślałem, że zrozumiesz, o jak

ważne sprawy chodzi. Bo nie tylko o moją karierę, co, u diabła,

też powinno mieć dla ciebie znaczenie! W tej sytuacji musisz się

pogodzić, że jak sprawa ruszy napraw, jeszcze rzadziej mogę

bywać w domu!

Halina pogłaskała go po głowie

– Nie wiem, czy ci mówiłem? Mam dostaćsamochód służbowy

do wyłącznego użytku...

– Przecież nie umiesz prowadzić?

– Właściwie się nauczyłem. Dzidek Jurewicz, ten szef naszej

agencji ochrony, prawie mnie nauczył. Za jakiś tydzień załatwi mi

prawo jazdy.

Z napięciem czekali na zaśnięcie Aldonki. Dawno już nie poświęcili

sobie tyle czasu. Zasnęli nad ranem. Obudził się, kiedy

Halina, poziewując, krzątała się i poganiała córkę.

– Nie przejmuj się. Żona pocałowała go w czoło. – Śpij. Musisz

być zmęczony...

Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M

B.Wildstein
O mnie B.Wildstein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka