B.Wildstein B.Wildstein
641
BLOG

Fragment 13 - opowiadanie z tomu „Przyszłość z o.o"

B.Wildstein B.Wildstein Polityka Obserwuj notkę 2

Zaczęło się od przypadkowej kolacji, na którą zpomieszczeń

biura udali się w czwórkę. Wypili trochę. Potrzeba ruchu i kontynuacji

popychała do nowych wyborów. To chyba Jerzyk podsunął pomysł,

żeby wpaść do hotelowego pokoju Benka. Po drodze kupili

litrową butelkę.

– Świecie, co ty prezentujesz?! – darł się Jerzyk, rozpościerając

ręce w geście błogosławieństwa nad nocą na placu Piłsudskiego. –

A my co – rozczulał się – domatorzy?

– Co mu jest? – wypytywał rozwalony na fotelu Jurewicz.

– Błogosławiony gaduła. Cierpko zaśmiał się Marzec. – Znałem

takich, sraczka słowna, ale w gównieniekiedy diamenty.

– Panny by się przydały. Niespodziewanie dla siebie rzucił

Benek.

– Daj spokój, jak ci trzeba, to zwróć się do Batora, on załatwi.

Zarechotał Jurewicz. – Co to, pić chciałbyś z nimi?

– Nie, Benio chciałby pochwalić się nowymi podbojami, prawda?

Złośliwie zaskrzypiał Marzec. – A Moniczkę co, posuwasz

jeszcze od czasu do czasu?

– Nieee, kłaniamy się sobie.

– No i rozsądnie – pochwalił Marzec. –Przyczepiłaby się i kłopoty,

a tak, niezobowiązująca przyjemność.

– Jak za dawnych lat, jak za dawnych lat, tylko w nowym składzie.

W konwulsjach śmiechu Jerzyk przewrócił się na podłogę. –

W nowym składzie, hi, hi, hi... Pojednani, pojednani. I z sobą, i ze

światem...

– Za dawnych lat... jak za dawnych lat, to było na Mazurach,

człowiek czuł, że żyje! –Zamruczał Jurewicz, wychylając szklaneczkę.

– Nie narzekaj – Marzec machnął ręką lekceważąco. – Kiedyś

nie range roverem byś się tłukł, a kamazem i nie siedziałbyś tu,

w eleganckiem aprtamencie kolegi opozycjonisty, obecnie redaktora-

biznesmena, goniąc portierów po następną flaszkę. Nie budowałbyś

sobie prywatnej armii...

– Bo miałem wtedy armię i to lepszą. I nikt mi,kurwa, nie

mógł podskoczyć! – Jurewicz wymachiwał butelką.

– Czujesz? – Marzec obejmował Benka i pokazywał miasto za

szybą. To może być nasze! Takich, którzy mają odwagę, energię,

pałer. Zawsze tacy rządzą, a im są lepsi, tym jest lepiej! Było różnie,

może być lepiej! Bo wreszcie mogązjednoczyć się ci, co potrafią.

Niech umarli grzebią umarłych swoich! Tak mówi książka! Zostawmy

imnazwy ulic i pomniki! Niech się grzebią w przeszłości!

My wybieramy przyszłość!

– Co ty pierdolisz?! – Jurewicz trzepał śmiejącym się Jerzykiem.

– Porządku pilnowałem! Nie było bandziorów jak teraz. To

nas bandzior się bał. Bajdy o resocjalizacji. Trzeba znać tych skurwysynów.

To my pilnujemy tego świata, żeby się nie rozleciał.

Dowlókł śmiejącego się Jerzyka do okna i szerokimi gestami pokazywał

mu noc za szybą.

– Trzeba mieć tę siłę i umieć jej użyć, bo inaczejwszystko rozlałoby

się jak gnojówjka!

– Nie podniecaj się! – Marzec palnął w ramięJurewicza. Pozbawiony

oparcia Jerzyk osunął się na ziemię, bełkocząc jeszcze: –

W zmienionym składzie...

– Dobrze, dobrze, Stefan, masz rację – Jurewicz wyprostował

się. – Nie udaję najmądrzejszego. Jeśli trzeba, to ja mogę być

za resocjalizacją i amnestią. Pewnie tak jest lepiej. Bo to dla nas

amnestia. Trzeba być liberałem. Spoko. Bo to dla nas liberalizm.

Ja znam swoje miejsce.

Z Dorotą Benek chciał widywać się często. Jak najczęściej.

Sam organizował swój czas i poza rzadkimi konferencjami

prasowymi swobodnie nim dysponował, jednak problemem okazał

się czas Doroty. W ciągu miesiąca na dłużej spotkali się tylko

dwa razy w Warszawie. Pierwszy raz spędzili w hotelu noc, drugi

raz parę godzin popołudnia. Pytany, Benek musiałbyprzyznać, że

w spotkania z nim Dorota angażowała się sumiennie.

Pierwszy raz mieli przed sobą całą noc, więc starczyło im czasu

i na długą kolację, i spacer, ale za drugim razem, gdy po obiedzie

zapytał, czy się przejdą, Dorota zwróciła mu uwagę, że do odjazdu

pociągu zostało jej tylko trzy godziny.

Powrócili do siebie na hotelowym łóżku z odległej podróży.

Leżeli na pościeli i odpoczywali. Benek wodził palcem po jej ramieniu,

plecach, gdy Dorota spojrzała pytająco najpierw na niego,

potem na zegarek, a potem przypomniała, że zostało im jeszcze

czterdzieści pięć minut. Podniecenie, które powoli znowu ogarniało

go swoim oddechem, stopiło się gwałtownie w punkcik w jego

mózgu, pozostawiając na pościeli bezwładne ciało. Im gwałtowniejsze

były jego gesty, tym bardziej rosło napięcie i opór nieposłusznej

fizyczności. Dopiero Dorota, która dotąd tylko oddawała

mu pieszczoty, przejęłainicjatywę w swoje ręce, a raczej usta

i spokojnie doprowa dziła do finału całą sprawę, zmuszając organizm

Benka do rozkosznego posłuszeństwa.

W drodze na dworzec znowu usiłował się z nią umówić. Robił

to tym bardziej natrętnie, że czuł się upokorzony i niepewny.

Chciał wreszcie wyjechać z nią, spędzić dni, które nie będą tylko

hotelowymi godzinami zmuszającymi do pośpiechu, a Dorota

jak zwykle z uśmiechem zgadzała się na wszystko, unikając tylko

precyzyjniejszych terminów i przekładając ich określenie na później.

Kiedy machnęła mu ręką z okna pociągu, uświadomił sobie,

że znajdują sięciąglew tym samym punkcie.

Ciągle w tym samym punkcie znajdowały się również projekty medialne.

Od ośmiu miesięcy, kiedy oddał opracowania, nie wydarzyło

się w tej sprawie właściwie nic nowego. Starał się unikać

rozmów na ten temat zredaktorami i dziennikarzami, choć zagadywany,

a zgadywany bywał często, odpowiadał z entuzjazmem,

że napraw duży projekt w tej dziedzinie potrzebuje czasu, a ocenić

go można będzie, kiedy ruszy. Mówił z pewnością, którą wspomagało

zwykle otoczenie luksusowegowarszawskiego biura i która

musiałaudzielać się rozmówcy. Pewność ta biła z wywiadów,

których na ten tematudzielił już sporo. To, że tygodnik i radio

powstaną, było oczywiste dla wszystkich, których Benek spotykał.

Pytaniem pozostawał termin i inne konkrety. Więcej wątpliwości

budziła sprawa telewizji.

Spokój Benka przerywał niekiedy milczący ostatnio dajmonion.

Niewinne z pozoru pytania przypominały Benkowi, że coraz mniej

pilnie monitoruje media i jakiś czas temu przestał już prowadzić

notatki, które wypełniły szufladę biurka jego gabinetu.

Był to jednak jego czas i rzeczywistość stawiała się na jego wezwanie.

Dlatego telefon z Warszawy niezaskoczył Benka aż tak

bardzo. Tak jak i natychmiastowy przyjazd Marca i Sawickiego.

Przecież takie rzeczy też muszą mieć swój określony czas. Nadchodzi

moment, gdy przyszłość puka do twoich drzwi. Nie ma

fanfar ani fajerwerków. Na pozór wszystko idzie swoim starym

torem. A przecież nic już nie będzie tak jak wcześniej. Dostałeś

tę propozycję. Ktoś daje ci do ręki klucze do przyszłości. A tak

naprawdę daje ci je ona sama, daje zgodnie z porządkiem, którego

jesteś elementem. Tylko tempo było takie, że nie nadążał z postrzeganiem,

rozumieniem, oddychaniem.

Podpisywali właśnie papiery spółki, która zgodnie z pomysłem

Marca nazywała się „Przyszłość”. Być może nazwa ta pozostanie

jako tytuł tygodnika i radia. Bo ta właśnie spółka powoła je do

życia. Benek będzie jejprezesem i udziałowcem.

– To się nazywa kontrakt menedżerski! Śmiał się Marzec. –

Przyszłość naszego przedsięwzięcia jest w twoich rękach, ale i twoje

losy zależą od tego, jak je po prowadzisz.

Gąszcz papierów, przez które prowadzili go Marzec i Sawicki,

miał nieomal fizyczną konsystencję. Benek mógł tylko podążać za

nimi ścieżkami, które otwierały się przed nim kolejnym jego podpisem,

ale przedzieranie się przez dżungle przepisów i szans sprawiało

mu prawie zmysłową przyjemność. Z każdym nowym papierem

otwierały się nieskończone krajobrazy możliwości, których nie rozumiał

do końca, ale któreprzyprawiały o zawrót głowy.

Nowa spółka wyprowadzona zostanie z Virtusa, aby samodzielnie

walczyć w tej nowej dziedzinie. Trzeba wziąć kredyt, aby

kolejne pieniądze robić nie za swoje pieniądze, które przecież muszą

żyć i pracować. Jego udziały mogą rosnąć wraz z sukcesem

przedsięwzięcia, a więc Benka będzie coraz więcej i więcej, tak

dużo, aby mógł myśleć o następnych inicjatywach.... Będzie na tej

nowej ziemi jak kolonista wysłany przez swoją potężną ojczyznę,

aby w jej imieniu brać w posiadanie kolejne dzikie i niebezpieczne

krainy, do których będzie miał coraz więcej praw i stawał się

będzie nie tylko delegatem, ale i partnerem swoich wielkich patronów,

wspierających go w trudnych chwilach, ale dających mu

niezależność....

Portier otwiera okute mosiądzem drzwi, wskazuje schody pod

grubym dywanem, przez który, wtowarzystwie nienadążającego

za nim Sawickiego – Marzec nie miał czasu – Benek idzie jak

przez sawannę, wspina się na szczyt, gdzie uśmiechnięta sekretarka

czeka już i prowadzi przez przedpokój do biura prezesa.

Ten podrywa się na ich widok jak na widok wyczekiwanych tak

długo przyjaciół, prowadzi ich osobiście i sadza na skórzanej kanapie

przed szklanym stolikiem, gdzie obok kawy i czekoladek na

kryształowej tacy staje Rémy Martin (Benek przypomina sobie,

że to koniak, który piją w świecie, do którego właśnie trafił; nie

musi sobie zresztą przy pominać, bo wie, że to musi być taki właśnie

koniak), a papiery przesuwane są jak rodzinne zdjęcia, które

czasami warto obejrzeć. Na uśmiechnięte pytania prezesa, który

wspomina coś o formalnościach związanych zgwarancjami, głos

przejmuje Sawicki, tłumaczy cośskomplikowanie i wydobywa

kolejne papiery.

Benek jest sobą wzruszony. Tak lekko rzuca sumy i tylko, co

jakiś czas, mówi do siebie w duchu, że chodzi o milion dolarów,

którym niedługo już będzie dysponował, a teraz koniaczek popija

kawą i uśmiecha się tak samo jak prezes, bo należy już do tej

stwarzającej świat kasty i zna słowa, którymi porozumiewają się

jej członkowie, aby odróżnić swoich.

 

Książka możliwa do zakupienia w księgarni internetowej Wydawnictwa M

B.Wildstein
O mnie B.Wildstein

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka